wtorek, 29 grudnia 2015

"Próba" - Eleanor Catton

Trudna życia próba...

   Eleanor Catton to młoda pisarka (ur. 1985 r.), zdobywczyni nagrody Bookera. Znana z tytułu „Wszystko, co lśni” autorka to przede wszystkim utalentowana i mądra kobieta, która pisze nieprzeciętnie i urzekająco. „Próba” to jej debiutancka powieść i kiedy ją przeczytamy, wnioski będą tylko jedne – to naprawdę świetna pisarka. Obawiałam się jej, nie ukrywam, ale coś mi mówiło, żeby spróbować tego tytułu. Na tę chwilę mogę powiedzieć, że naprawdę było warto. Intrygująca powieść okazała się ciekawym doświadczeniem i z pewnością zapamiętam go na długi czas.

   W mieście wybuchł skandal obyczajowy – nauczyciel liceum muzycznego miał kontakty seksualne z nieletnią uczennicą. Główna postać w powieści, nauczycielka saksofonu, przygląda się swojej klasie, przyjaciółkom ofiary, które wyrażają oburzenie seksualnym skandalem, ale zarazem bardzo chętnie, z zaciekawieniem i zazdrością, śledzą każdy jego detal… Z liceum sąsiaduje szkoła teatralna. Jej uczniowie postanawiają na zaliczenie odegrać sztukę, której tematem jest ten skandal. Wytyczenie granic między sztuką, dramatem scenicznym a światem realnym z jego życiowymi dramatami wzbudza jeszcze większe emocje, gdy młody student szkoły aktorskiej dowiaduje się, że molestowaną uczennicą jest młodsza siostra jego również nieletniej dziewczyny.[wyd.]

   Obawiałam się, że trudno będzie mi „wczytać” się w ten tytuł. Okazało się jednak, że w pewien sposób się wciągnęłam. Lektura od początku do końca okazała się intrygującym przedstawieniem, które w ekspresowym tempie rozegrało się na moich oczach. I wyglądało wręcz świetnie.

   „Próba” to niezwykła gra pozorów. Nic nie jest tutaj dosłowne. Autorka postarała się o ciekawy rozwój wydarzeń, jednak to czytelnik odbiera go po swojemu. Niby wiemy, o co chodzi, ale po skończeniu lektury nasuwa się tak wiele pytań, że nie sposób tego ogarnąć. Sama miałam ochotę przeczytać ją raz jeszcze. A może wnioski byłyby jeszcze inne? A może to próba nie tylko dla bohaterów, ale również dla czytelnika?

   Podobało mi się, że na każdym kroku można poczuć dreszcz emocji. Bo przez większość książki panuje aura tajemniczości, takie osobiste oczekiwanie, co nastąpi dalej. Nie jest to typ lektury, w której typujemy dalsze działania bohaterów. Tutaj spokojnie czekamy na kolejne wydarzenia, na to, czym jeszcze uraczy nas autorka. Kolejną grą pozorów czy może oczywistą konsekwencją zdarzeń?

   To taki rodzaj książki, w której nie wiemy, co nas czeka. Wręcz obawiamy się tego – a może za trudna? A może nudna? Może się nie spodoba? Jednak ulegamy i wsiąkamy w jej treść. Catton udowodniła w niej, że błyskotliwie i z ogromną dbałością o szczegóły potrafi napisać coś, co przyciąga uwagę. Jednocześnie intryguje i stawia wiele pytań. Chociaż czyta się ją nieco wolno i czasem wręcz topornie, to naprawdę warto. „Próba” to ciekawe doświadczenie, które zostaje z czytelnikiem na zawsze.

   Polecam.
Autor: Eleanor Catton
Tytuł: Próba
Wydawnictwo: Literackie
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 381

poniedziałek, 14 grudnia 2015

"Zajmę się tobą" - Mary Kubica

Zajmę się... tobą.

   W tym roku poznałam wiele wspaniałych thrillerów. Mówię wspaniałych, bo dzięki tym historiom mogłam poczuć prawdziwy dreszcz emocji, bardziej prawdziwy niż przy niejednym nagrodzonym Oscarem filmie tego gatunku. Wiele z nich pamiętam jak wczoraj, ich historie niesamowicie zapadły mi w pamięć. Czy tak było również w przypadku książki Mary Kubicy? Tytuł „Zajmę się tobą” to bez wątpienia świetna historia. Intrygująca, wciągająca i mocno prawdziwa. Chociaż nie wywarła na mnie ogromnego wrażenia, z pewnością mogę zaliczyć ją do jednej z najmocniej dotkliwych powieści tego roku. I wiem, że moje zdanie podzieli wielu czytelników…

   Tego dnia Chicago tonęło w deszczu, a ta dziewczyna stała bez ruchu na peronie. W rękach trzymała zawiniątko. Heidi od razu zwróciła na nią uwagę. Zauważyła podarte dżinsy, zniszczony płaszcz i niemowlę, które nastolatka próbowała chronić przed ulewą. Heidi nie byłaby sobą, gdyby nie zareagowała – zawsze miała ambicję, by naprawiać świat.
Zaprosiła Willow pod swój dach, mimo protestów rodziny. Powinna dokładnie wypytać ją o przeszłość, powinna ustalić, przed kim i dlaczego ucieka, kto jest ojcem jej dziecka. Ale Heidi woli nie wiedzieć. Zapłaci za to wysoką cenę i skrzywdzi tych, których najbardziej kocha. [wyd.]

   To, co najbardziej urzekło mnie w tej książce jest to, że do końca nie wiadomo, jak się ona zakończy. Uwielbiam zawiłe historie, gdzie niełatwo jest połapać się, kto jest kim, kogo dotyczy termin „ofiara”  i „napastnik”. „Zajmę się tobą” to powieść skonstruowana tak, by to co najważniejsze rozegrało się na sam koniec. Trudno połapać się, o co tak naprawdę toczy się gra. Zagadki się mnożą, treści przybywa, a jednak wciąż nie wiadomo, jak to się wszystko skończy. To niesamowicie podsyca ciekawość czytelnika, z każdą stroną nasze zaintrygowanie wzrasta. Dodatkowo autorka podrzuca nam pewne przebłyski wydarzeń z przyszłości,  jednak nie rozwiązują one całej zagadki. Potęgują jedynie nasze zainteresowanie, pozwalają utworzyć osobiste teorie. Ale, tak jak było to w moim przypadku, dopiero na samym końcu dowiadujemy się, że nic nie jest takie, jak się tego spodziewaliśmy. Ogromne brawa dla autorki za dobrą konstrukcję powieści. Nieźle zagrała na mojej cierpliwości, ale mogę powiedzieć, że  finał, jak i intrygujące wydarzenia w trakcie lektury, rekompensują wszystko. Naprawdę.

    Ale „Zajmę się tobą” to nie tylko dobra zagadka. To inteligentna, momentami  także przerażająca gra psychologiczna. To, kim naprawdę okazują się nasi bohaterowie, pokazuje nam, jak zdarzenia w naszym życiu mogą mieć ogromny wpływ na naszą psychikę. Autorka serwuje nam mocno realistyczną historię, pełną niedopowiedzeń i pozorów. Potrafi uśpić naszą czujność, dlatego też wydarzenia późniejsze stają się podwójnie zaskakujące i zarazem szokujące. Nie ukrywam, że momentami czułam strach, ale jednocześnie nie mogłam przerwać lektury. Widać wyraźnie, jak cienka jest tu granica między fikcją a realizmem. Czytasz, a jednak masz wrażenie, że to mogło wydarzyć się naprawdę. Aż czuć ciarki na plechach!

   Zabrakło mi jedynie ciągłości akcji. Nieprzerwanej i stopniowo wzrastającej akcji. Bo początek powieści nie zapowiadał niczego spektakularnego, dopiero później zrobiło się gorąco. Jednak biorąc pod uwagę całokształt, można uznać powieść za jak najbardziej udaną. „Zajmę się tobą” to bardzo dobry thriller psychologiczny, który poruszy niejednego czytelnika. Zagadka postaci intryguje, motyw ich działania nie sposób przewidzieć, a finałowe wydarzenia tak intensywnie się dzieją, że pochłaniamy treść nie tylko ostro zaciekawieni, ale także czując mocne dreszcze na całym ciele. Historia niebywale prawdziwa, szokująca, wręcz dotkliwa. Ale przede wszystkim to świetna lektura, w którą można zaczytywać się godzinami. Polecam serdecznie!
Autor: Mary Kubica
Tytuł: Zajmę się tobą
Wydawnictwo: HarperCollins
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 352

poniedziałek, 7 grudnia 2015

"Królowa lodów z Orchard Street" - Susan Gilman

Od zera do (zgryźliwego) milionera...

   Do tej pory przeczytałam bardzo wiele świetnych powieści. Mała jest jednak liczba książek, do których nieprzerwanie wracam co jakiś czas, bo ich treść zaczarowała mnie tak mocno, że nie sposób nie przeczytać ich kolejny raz. I kolejny… W ostatnim czasie poznałam nowe wyjątkowe tytuły. Ale dopiero niedawno okazało się, że spotkałam lekturę wyśmienitą, w całości wręcz doskonałą. „Królowa lodów z Orchard Street” autorstwa Susan Jane Gilman okazała się wspaniałą historią. Dobrze przemyślaną, błyskotliwą i dopracowaną historią. Wciąga niesamowicie, oczarowuje klimatem, a bohaterka, choć trudna w obyciu, wprost nie da się nie polubić.

   W roku 1913 Malka Treynovsky, jeszcze jako dziecko ucieka z rodziną z Rosji do Nowego Jorku. Zaraz po przyjeździe ulega wypadkowi i zostaje porzucona na ulicy. Przygarnia ją włoska rodzina sprzedawców lodów, od której uczy się fachu. Musi ciężko pracować i udaje jej się przetrwać tylko dzięki sprytowi i pomysłowości. Kiedy dorasta zakochuje się w niepiśmiennym radykale Albercie – wsiadają razem do furgonetki z lodami i wyruszają w podróż po Ameryce. Powoli dziewczyna staje się Lillian Dunkle, nieugiętą bizneswoman stojąca na czele lodowej fortuny.[wyd.]

   To niesamowite, jak mocno przywiązałam się do tej książki. Autorka świetnie poradziła sobie z napisaniem jej treści. Wykorzystała tło historyczne Ameryki Północnej, a szczególnie Nowego Jorku, do nakreślenia własnej powieści, w której prawdziwe wydarzenia stanowią część życia głównej bohaterki. I muszę Wam powiedzieć, że wyszło naprawdę nieźle! Śledzimy losy małej Malki, która własnym trudem dąży do sukcesu jako Lilian Dunkle, ale równocześnie jesteśmy świadkami XX-wiecznej historii, która odżywa na naszych oczach. Przyznam, że dzięki temu powieść stała się bardziej autentyczna, bardziej przyswajalna. Po pewnym czasie łatwo stracić poczucie, że czytamy jedynie książkę. Fabuła staje się wyraźnym obrazem, który prezentuje się lepiej niż niejeden film. A do tego niesamowicie wciąga!

   Największym atutem jest jednak sama bohaterka. To ona jest centrum wszystkich zaistniałych wydarzeń w książce. Od początku, kiedy rozpoczyna życie jako mała imigrantka aż po sam koniec, gdy jest już starszą kobietą, znaną i bogatą twórczynią lodowego imperium. Śledzimy jej drogę z dwóch stron: ze wspomnień i aktualnego czasu. Nie jest to jednak zwykła, nazwijmy to, sucha relacja. Autorka potraktowała narrację bardzo bezpośrednio: czytelnik staje się aktywnym słuchaczem, kiedy to bohaterka opowiada każdą zaistniałą w jej życiu sytuację. Często używa zwrotów „moi mili”, albo „ukamienujcie mnie, ale…”, i są one kierowane do odbiorcy. Dzięki temu z łatwością można zaangażować się w taką lekturę. Osobiście wielokrotnie łapałam się na tym, że niesamowicie mocno przeżywam relacjonowane wydarzenia. Jakbym była w samym ich środku! A sama bohaterka stała się bardziej bliska - wykreowana w ten sposób, iż pozostaje ona w stałym kontakcie z czytelnikiem sprawia, że obdarzamy ją ogromną sympatią.

   W dużej mierze autorka przykuwa uwagę do detali, jednak opisuje je w bardzo inteligentny sposób. Nie przesadza z opisami, nie dorzuca zbędnych wątków. Skupia się tylko i wyłącznie na tym, co ważne. Fakt, powieść liczy sobie prawie 600 stron tekstu, jednak nakłada się na to wiele lat z życia naszej bohaterki, a jest to obraz bardzo ciekawy. Dodajmy, że to nasza bohaterka prowadzi relację, więc nie ma miejsca na czczą gadkę o pogodzie czy też o szerokich planach postaci „co też włożyć na siebie?”. Bardzo spójna i wartka historia, fantastycznie wciąga od pierwszej strony. Czas na takiej lekturze upływa bardzo szybko, a na pewno nie jest on stracony…

   Czytałam wiele powieści, w których autorzy wykorzystywali tło historyczne do przygód swoich bohaterów. Jednak ten tytuł okazał się najlepszym z nich. Gilman stworzyła niebanalną, ale jakże autentyczną historię, która niesamowicie zapada w pamięć. „Królowa lodów z Orchard Street” okazała się niebywale przyjemną i wciągającą powieścią, gdzie nic nie jest idealne i kolorowe, a każda chwila z główną bohaterką to jednocześnie poruszający moment jak i ciekawe doświadczenie. Bywa przygnębiająca, ale jednocześnie potrafi mocno rozbawić. Świetnie poprawia nastrój i z pewnością przypadnie do gustu każdemu, kto po nią sięgnie. Serdecznie polecam!
Autor: Susan Jane Gilman
Tytuł: Królowa lodów z Orchard Street
Wydawnictwo: Czarna Owca
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 600

wtorek, 1 grudnia 2015

"Migdałowy aromat" - Anna Nejman

Nigdy nie wiesz, co cię spotka...

   Literatura obyczajowa to prosty gatunek. Ale, jak się okazuje, bardzo łatwo go sknocić. W ostatnim czasie ze zmiennym szczęściem znajduję tego typu książki – raz jestem zachwycona, raz totalnie rozczarowana. A w przypadku tytułu „Migdałowy aromat” niestety wygrało to drugie. Nie jest to z zupełności „zepsuta” historia, ma swoja lepsze strony, które pozwoliły mi na dokończenie lektury. Jest w niej jednak sporo chaosu, mocno przyspieszone tempo wydarzeń i niestety ani jednego momentu, który by sprawił, że zaangażuje się w lekturę tej książki.

   Eliza przylatuje do Ameryki w jednym celu – chce opisać i opublikować historię magicznego miejsca o nazwie „Ustronie”, z którym wiąże się ciekawa opowieść - jest to cichy zakątek, w którym czwórka przyjaciół u schyłku swojego życia zawiązała nietypowy pakt. Jednak kiedy Eliza przegląda materiały i próbuje stworzyć publikację na ten temat, spotyka tajemniczego sprzedawcę antyków i jej plany powoli zmieniają swoją wartość. Wystarczy kilka dni, by jej życie wywróciło się do góry nogami. Pytanie: co teraz? Czeka ją niebywale trudna decyzja.

   Mocną stroną tej książki jest sam pomysł: wydaje się niebywale intrygujący, można powiedzieć, że w lekturze dużo się dzieje. Tak też właśnie jest - autorka serwuje nam sporą dawkę wydarzeń, które od samego początku podkręcają nasze zainteresowanie. Z czasem jednak pojawia się problem: wkrada nam się w to wszystko chaos. I powoli koncepcja się sypie. Niby jest ciekawie, ale mamy wrażenie, że to wszystko dzieje się zbyt szybko, trochę to wszystko przesadzone. I weźmy na ten przykład romans dwojga bohaterów: Elizy i Larry’ego. Tempo ich znajomości jest zawrotne, ledwo się poznali i już czują tę prawdziwą miłość, oświadczają się, zakładają rodzinę. Fakt, mają swoje lata, ale ich relacja jest strasznie przesadna. Jakby w tych dwoje bohaterów próbowano nawsadzać jak najwięcej uczuć i emocji, ale jest ich zdecydowanie za dużo. Właśnie wtedy czytanie stało się naprawdę męczące, czasem nawet bardziej niż wtedy, gdy czytywałam kiedyś o przesłodkiej miłości dwojga nastolatków.

   W tego typu historiach cenię sobie prostotę. Bo ona najczęściej ujmuje czytelnika. I „Migdałowy aromat” ma w sobie nieco nieskomplikowanych elementów. Jest to m.in. język, dzięki któremu przyjemnie czyta się zawartą wewnątrz historię. Przynajmniej na początku. Bo i tutaj wkrada się pewien chaos: autorka za dużo uwagi skupia na mało istotnych rzeczach, który nic nie wnoszą do historii. Opisy, opisy, jeszcze więcej opisów. Tempo czytania zwalnia, bo nic ciekawego się nie dzieje. Trzeba naprawdę dużego samozaparcia, żeby dokończyć lekturę. Poza tym jest tu dużo kontrastów, raz czytamy prosty przekaz, taki zwyczajny tekst, a za chwilę wyskakuje nam zdanie z bardzo barwnym porównaniem…
„Zatopiła palce w jego włosach wiedziona nieoczekiwanym odruchem zmierzającym do wyhamowania ekspansji jego ust.” [ str. 113] 
„Zanim jeszcze przestała grać muzyka, gorąca lawa w wulkanie ich wzajemnego pożądania zbliżyła się niebezpiecznie do ujścia krateru.” [str. 145]
„Przymknąwszy powieki, delektowała się efektem bioprądu pożądania indukowanego raz po raz, gdy Larry testował jej wargi w powolnym preludium do wydarzeń, których biegu żadne z nich nie byłoby już w stanie odwrócić.” [str. 96]

Gdyby całość została ujęta w takim klimacie – okej, super, ciekawie by to wyglądało. Ale takie pojedyncze przebłyski po prostu nie pasują do reszty.

   Bardzo ciężko mi było dokończyć tę historię. Zbyt duża liczba opisów nużyła, a romans bohaterów okazał się chaotycznym i mało autentycznym uczuciem. Oczekiwałam intrygującej, ale prostej opowieści, a jednak nie udało mi się w ogóle wciągnąć w treść tej lektury. Jedynie śliczna okładka i dość ciekawy wątek grupy przyjaciół i ich pakt bronią się w zupełności. Niestety to nie wystarczy, aby powieść choć w małym stopniu mnie zachwyciła.
Autor: Anna Nejman
Tytuł: Migdałowy aromat
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 504

środa, 25 listopada 2015

"Dar morza" - Diane Chamberlain

Czasem lepiej jest nie wiedzieć...

   Diane Chamberlain to znana autorka powieści obyczajowych, która na półkach polskich czytelniczek gości już od dłuższego czasu. Dla mnie była ona zagadką, jednak jej najnowsza powieść „Dar morza” okazała się być zbliżona do moich upodobań. Wiecie, nie tylko zwyczajowa historia, ale z dodatkiem wielu innych interesujących wątków. Co muszę powiedzieć, książka okazała się niebywałym strzałem w dziesiątkę. Prócz tego, że świetnie się ją czytało, byłam ogromnie zaintrygowana zagadką, którą autorka przygotowała. Byłam przyzwyczajona do prostych rozwiązań w tego typu książkach, ale Diane Chamberlain nie poszła przysłowiowo na skróty – stworzyła zawiłą tajemnicę, której finału nikt się nie spodziewa. A to jest to, co uwielbiam najbardziej!

   Daria Cato w dniu swoich 11-stych urodzin znajduje na plaży noworodka. Tożsamości porzuconego dziecka nie daje się ustalić, dlatego też zostaje zaadaptowana przez rodzinę Darii… Dwadzieścia lat później Shelly, nazywana cudownym darem morza, wyrasta na piękną młodą kobietę. Przysparza to wiele trosk Darii, która opiekuje się młodszą siostrą. Zwłaszcza wtedy, kiedy do miasteczka przyjeżdża Rory Taylor, który chce na prośbę Shelly zrobić program o tym, jak przyszła na świat. Ma to pomóc dziewczynie odnaleźć biologiczną matkę i poznać odpowiedź, dlaczego jej matka zostawiła ją na plaży. Jednak im więcej Rory drąży temat, tym bardziej zmienia się atmosfera w rodzinie i sąsiedztwie sióstr Cato. Prawda może okazać się trudna, a najważniejsze jest, by nie zakłócać porządku w życiu bezbronnej Shelly.

   Brakowało mi lektur obyczajowych. Serio. W ostatnim czasie fantastyka przeplatała się z kryminałem i gdzieś w tym zgiełku zabrakło miejsca na obyczaj. A przecież tak go uwielbiam! „Dar morza” był niezwykłą okazją do powrotu na dobry tor. I bardzo się cieszę, że był to powrót w bardzo dobrym stylu.

   W skrócie, tak na gorąco mogę powiedzieć, że się wciągnęłam. Na maksa się wciągnęłam. Z początku było raczej spokojnie – wstęp do historii, nieco dramaturgii, ale z czasem robiło się coraz bardziej tajemniczo, coraz bardziej intrygująco. Niesamowite, jak prosta historia stała się zawiłą zagadką, którą ciężko jest rozwiązać! Próbowałam dojść do prawdy (wiecie, to taki odruch przez czytanie kryminałów), próbowałam rozłożyć to na czynniki pierwsze, powstało sporo teorii. Ale co z tego, jeśli autorka wciąż mieszała? Igrała ze mną, nie dawała dojść do sedna. Dopiero na końcu poznałam rozwiązanie. I byłam ogromnie zaskoczona! Bo w ogóle nie podejrzewałam takiego biegu sprawy. To udowadnia, jak wszechstronną pisarką jest Diane Chamberlain. Nie dość, że pisze ciekawie, potrafi stworzyć poruszającą historię i zwyczajnych acz sympatycznych bohaterów, to równie dobrze radzi sobie z ukrywaniem prawdy przed czytelnikiem. Po to, aby zrobić mu na finiszu powieści niesamowitą niespodziankę.

    Co również mocno rzuciło mi się w oczy jest fakt, iż autorka kreuje fabułę bez zbędnych środków (nadmierne opisy typu w co jest ubrana, co kupuje w sklepie, tzw. zbędne wyliczanki), w jak najprostszej formie (krótkie zdania, krótkie i konkretne rozdziały),  bez żadnych udziwnień (nie zgrywa poetki opisując np. wygląd plaży). Od samego początku się czuje, że historia jest autentyczna, czytelnik bardziej jest zaangażowany w wydarzenia w powieści, a emocje, których tutaj nie brakuje, można z łatwością odczuć na własnej skórze. Nic nie jest przesadzone, historia jest spójna i dobrze przemyślana, a zakończenie nie tyle zaskakuje, ale również daje nam poczucie spełnionej lektury. Nie ma niedosytu, głód czytelniczy jest w stu procentach zaspokojony.

   Swoją pierwszą przygodę z twórczością Diane Chamberlain mogę zaliczyć do jak najbardziej udanych. „Dar morza” okazał się lekturą wyśmienitą: wciągającą, poruszającą i w pełni dopracowaną, dzięki czemu historia wydaje się przyjemna i prosta. Jej kluczowa tajemnica nie daje czytelnikowi spokojnie odejść od lektury, do samego końca trzyma w ogromnym napięciu. Finał znakomicie zaskakujący i chociaż ubolewam nad tym, że go nie przewidziałam, to cieszę się, że tak się stało. W przeciwnym razie odczułabym niedosyt. Czy polecam? Jasna sprawa! Takich lektur aż szkoda nie przeczytać. 
Autor: Diane Chamberlain
Tytuł: Dar morza
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 448

niedziela, 22 listopada 2015

"Błędny rycerz" - Brandon Mull

Magiczna wyprawa

   Brandon Mull to jeden z nielicznych pisarzy fantasy, który nieustannie czymś mnie zaskakuje. Być może wyrosłam już z jego opowieści, ale powiedzmy sobie szczerze: kto by się oparł tak licznym wspaniałym przygodom? W książkach Mulla jest bowiem jakaś magia, bo nie tylko młodsi czują się oczarowani, ale także starsi bawią się przy nich świetnie. Autor bestsellerowego „Baśnioboru” zabłysnął nie raz, podbił niejedno czytelnicze serce i robi to dalej, tym razem z nową serią „Pięć Królestw”. „Błędny rycerz” to już drugi tom tej fantastycznej serii i co muszę powiedzieć – poziom jest niezwykle wysoki. Brandon Mull co rusz podnosi sobie poprzeczkę, wymyśla coraz nowsze i coraz ciekawsze postaci, miejsca, moce...  Przygód i niespodzianek jest tak wiele, że aż strach pomyśleć, jak dobra będzie następna część. A uwierzcie mi, że taka będzie – choć dobra to z pewnością mało powiedziane.

    Kiedy Cole wraz z przyjaciółmi trafił na Obrzeża, wydawało się, że są straceni. Chociaż porwano przyjaciół chłopca, istnieje nadzieja, że uda mu się ich odnaleźć, uwolnić i razem spróbują wrócić do domu. Tymczasem Cole towarzyszy Mirze w poszukiwaniach jej siostry, której może grozić wielkie niebezpieczeństwo. Razem z nimi podróżują Drgawa i Jace. Gdy docierają do Elloweer, na swej drodze spotykają słynnego Błędnego Rycerza, jednak nie wiadomo, czy jest on ich wrogiem czy sojusznikiem. Kiedy przychodzi im zmierzyć się z ogromnym wyzwaniem, Cole będzie musiał wykazać się ogromną siłą i tajemniczą mocą, która głęboko w nim drzemie…

   Kiedy sięgam po książki Mulla, spodziewam się mnóstwa przygód i wciągającej akcji. Nie inaczej było w przypadku lektury „Błędnego rycerza”. Tym razem jednak odniosłam wrażenie, że w tej powieści dzieje się jeszcze więcej i bardziej intensywnie. Tytuł ten jest kontynuacją „Łupieżców niebios”, który fantastycznie otworzył serię. Nie dziwne więc, że wobec drugiego tomu oczekiwania były ogromne. I po raz kolejny autor udowodnił, że nie straszne mu tworzenie fantastycznej fabuły z charakterem.

   Czego się zatem spodziewać po „Błędnym rycerzu”? Z pewnością mnóstwa akcji, która nieprzerwanie trwa od pierwszej strony, wciągającej treści, która nie pozwoli nam się oderwać od książki oraz ciekawych bohaterów, którzy na pozór wydają się zwyczajni, a jednak na tle wydarzeń pokazują swoje prawdziwe, nieszablonowe oblicze. Jak na powieść przygodową przystało, autor powinien zadbać o to, by czytelnik nie mógł się nudzić. I to zadanie Mull spełnił – historia to ciągła przygoda młodych bohaterów, którzy napotykają na swej drodze mnóstwo wyzwań, mnóstwo przeciwności losu, z którymi walczą na różne sposoby. Są to często oryginalne pomysły; poznajemy  wiele ciekawych umiejętności, magicznych zdolności i kreatywnych działań. Przy takiej intensywności akcji i pomysłowości autora nie można się nudzić. I naprawdę łatwo zatracić się w takiej lekturze.

   W recenzjach innych powieści fantastycznych często można dostrzec porównania do innych książek czy też wytykania schematów, jakie są powszechnie znane. W przypadku Brandona Mulla zawsze mogę liczyć na oryginalność – chociaż temat magii wydaje się być mocno wykorzystany, to w jego historiach zawsze znajdzie się coś nowego. W obu pierwszych tomach tej serii magia jest kluczowym tematem, a pomysłowość  autora pozwala nam na ponowne poznanie tego aspektu z bardzo ciekawej strony. To, w jaki sposób została wykorzystana, czy też w jakiej formie występuje zostało nakreślone w sposób niezwykły. Dzięki temu przygody naszych bohaterów są jeszcze ciekawsze, bardziej barwne i ogromnie frapujące.

   To fantastyczna powieść przygodowa, która od początku do końca wydaje się być dobrze przemyślana i napisana w sposób niebanalny. Czytając  tę kolejną już książkę Mulla odnoszę wrażenie, że jego wyobraźnia nie zna granic i tak barwna historia to jeszcze nie koniec tego, co potrafi stworzyć. Świetni bohaterowie, świetne tło i mnóstwo świetnych przygód – to właśnie czeka na kolejnych czytelników, którzy zechcą oddać się lekturze „Błędnego rycerza”. Dodajmy do tego magię w kolejnej interesującej odsłonie i jeszcze więcej świetnych stworów – dobra zabawa gwarantowana. Gorąco polecam! Nie tylko młodym czytelnikom…
Autor: Brandon Mull
Tytuł: Pięć Królestw. Błędny rycerz
Wydawnictwo: Egmont
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 480
Seria Pięć Królestw:
 

wtorek, 17 listopada 2015

"Szczęście do wzięcia" - Jason F. Wright

Nauczmy się pomagać innym!

   Są takie historie, które nie tylko pięknie wyglądają. Opowiadają piękną historię, wzruszamy się, ale potem następuje czas, kiedy fabuła się rozmywa i nie pamiętamy już jej wartości. Są jednak i takie historie, które się pamięta – bo nie tylko nas oczarowują, ale mają w sobie głęboki przekaz. I dziś mam dla Was taką oto książkę: „Szczęście do wzięcia” autorstwa Jasona F. Wrighta. To świetna opowieść, która zainspirowała wielu do niesienia pomocy innym. Jest czarująca, wzruszająca, ciepła i po prostu piękna! I chociaż moja przygoda z tą historią trwała niezwykle krótko, na pewno będę ją pamiętać przez naprawdę długi czas…

   Hope jest młodą dziennikarką, która marzy o byciu sławną. Zaintrygowana tajemniczą akcją, w której potrzebujący otrzymują podarek od nieznajomych, postanawia rozwikłać zagadkę i stworzyć reportaż życia. W tym czasie spotka niezwykłych ludzi, dowie się, że dobro zawsze powraca, ale przede wszystkim uświadomi sobie, że drobny gest wystarczy, aby uczynić człowieka najszczęśliwszym na świecie.

 „Dziękuję Ci, kimkolwiek jesteś, za ten hojny dar oraz za udzieloną nam lekcję. Pieniądze nie uratowały mi życia. Ale na pewno ocaliły moją wiarę w ludzi.” [str. 49]

   Jedna z najbardziej niesamowitych i wyjątkowych historii, jakie udało mi się przeczytać – tak krótko mogę podsumować swoje doświadczenie z tym tytułem. Mogę śmiało również powiedzieć, że spodziewałam się dobrej lektury, jednak zostałam totalnie acz mocno pozytywnie zaskoczona. Bo Jason F. Wright zrobił coś, czego nie udaje się wielu autorom – stworzył świetną, treściwą książkę, która w swej małej objętości mieści piękną fabułę i głębokie wartości. Ten tytuł uczy, pokazuje nam, w jak prosty sposób możemy zmienić życie innych i siebie samych. To niesamowite, jak wiele razy pomyślałam: kurczę, to przecież takie proste. Dlaczego by nie spróbować? Czytając „Szczęście do wzięcia” czułam nie tyle mocne zainteresowanie zawartymi w nim wydarzeniami, ale również otworzyła się we mnie ogromna chęć do pomocy i zrozumienia drugiego człowieka. To była wyjątkowa lekcja i z pewnością zapamiętam ją do końca życia.

„Możemy przypomnieć ludziom, że w świecie[…]jest wiele dobrych uczynków.”[str. 52]

    „Szczęście do wzięcia” jest opowieścią, która wzrusza, bawi i rozczula. Wiemy także, że głęboko zapada w pamięć. Ale w swojej prostocie potrafi również nieźle zaintrygować. Główna bohaterka, Hope, jest dziennikarką. Jej zmysł reporterski udziela się również czytającemu, dzięki czemu lektura wygląda jeszcze ciekawiej. To właśnie Hope próbuje rozwikłać zagadkę tajemniczych podarków; poprzez jej osobę, jej postępowanie i zmianę, jaka w niej zachodzi, dostrzegamy moc wartości, jakie zawarł w swej książce Wright. Prosto z serca, nienachlanie, trafiając w czuły punkt odbiorcy. Uwierzcie, to fantastyczne wrażenie.

   To niezwykłe, jak jedna historia potrafi namieszać w odczuciach czytelnika, zmienić jego tok myślenia. A przy tym najzwyczajniej w świecie być ciekawą lekturą, jakich nie brak na naszych półkach. „Szczęście to wzięcia”, mówiąc krótko, to wyjątkowa opowieść, którą każdy powinien poznać. Wzruszająca historia, jaka została zawarta w tym tytule, daje mocno do myślenia, w dodatku rozbudza w czytelniku chęć do szczerej pomocy. Bo taki właśnie niesie przekaz – szczery i prosty, ale trafiający do każdego. Naprawdę wyjątkowa lektura. Serdecznie polecam!
Autor: Jason F. Wright
Tytuł: Szczęście do wzięcia
Wydawnictwo: WAM
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 168
------------------------------------------------------------------------------------------------------
Kochani, pamiętacie wpis sprzed kilku dni o pewnej akcji charytatywnej, która ma na celu wesprzeć dzieci niewidome i niedowidzące? Warto przejrzeć go raz jeszcze przy okazji recenzji tej książki, bo obie kwestie się łączą. Kliknijcie w LINK i przeczytajcie szczegóły. Warto pomyśleć, przekazać i pomóc!

piątek, 13 listopada 2015

The best of BBC #6 - "Co ludzie powiedzą?"

   Z brytyjskim serialem miałam styczność już dawno, jednak często nie miałam nawet o tym pojęcia. Zazwyczaj były to komedie, które oglądałam wraz z rodzicami i do dziś pamiętam, jak mocno się z nich śmiałam. To uczucie towarzyszy mi do dzisiaj; kiedy odświeżałam sobie niektóre produkcje - weźmy na to chociaż nieśmiertelnego Jasia Fasolę lub "Allo' allo!" - humor niezmiennie mi dopisywał. Oprócz wymienionych tutaj tytułów warto również wspomnieć prześwietne "Co ludzie powiedzą?", które dziś ma solidne 25 lat. Jeśli słyszycie o nim po raz pierwszy, koniecznie nadróbcie zaległości. Bo tak barwną osobowość, jaką jest Hiacynta Bukiet, nie sposób nie polubić.
   Główna bohaterka filmu to Hiacynta Bukiet, niewyobrażalna snobka, żyjąca na pokaz i starająca się nadać swemu życiu wysoki standard. Uważa, że jest to tylko pomyłka genetyczna, że nie urodziła się w rodzie arystokratycznym. Obrzydza wszystkim życie, obraża dając wszystkim do zrozumienia jak daleko im do jej wysokiego standardu. A ludzie tak się jej boją, że wolą uciekać na jej widok, niż powiedzieć jej parę słów lub po prostu odmówić jej życzeniom. Zresztą uwagi pod adresem Hiacynty i tak nie wiele by dały, gdyż z natury nie słucha co się do niej mówi. [źródło]
   Dziś nie pamiętam dokładnie, kiedy po raz pierwszy obejrzałam ten serial, ale widziałam go wielokrotnie. I do tej pory mam ochotę go oglądać. "Co ludzie powiedzą?" to fantastyczna komedia, przy której nie ma chwili bez uśmiechu. Główna bohaterka, Hiacynta, to mocno wyróżniająca się postać, która nie może pogodzić się z faktem, że nie jest arystokratką. Ale nie staje to na przeszkodzie, aby stworzyć pozory przed innymi i traktowaniem ich z góry. Hiacynta robi wszystko, aby "wysokie standardy" jej życia przewyższały sąsiadów i jej własną rodzinę. Przy czym nie to jest tutaj najlepsze. Każdy odcinek pokazuje widzom parodię tego, jak kobieta stara się zachowywać pozory. Taka już jest i kropka. Dlatego też zachowanie Hiacynty nie irytuje, nie denerwuje ( no nie wliczając w to jej męża i sąsiadów), ale niesamowicie bawi, wręcz rozśmiesza do łez. Serial obfituje w zabawne sytuacje, cięte riposty, sarkastyczne uwagi. I dostrzeżemy to w każdym jednym półgodzinnym odcinku.   

   Chociaż całość składa się z jednej mantry Hiacynty - by inni widzieli, że ma lepiej - to w każdym odcinku dzieje się coś ciekawego. Najlepiej zapamiętałam te sytuacje, kiedy stykały się dwa obrazy ludzkie: państwo Bukietowie, odpicowani "arystokraci" i rodzina Hiacynty - Stokrotka, Róża i Powolniak - lekko patologiczni. W tych momentach śmiałam się najbardziej! Wtedy właśnie wywiązywała się walka o zachowanie pozorów. Bo jak to tak, z wyższych sfer schodzić tak nisko? Co ludzie powiedzą? Hiacynta zrobi wszystko, dosłownie wszystko, by tylko inni widzieli w niej szlacheckie pochodzenie. Nie chodzi tu oczywiście o zwykłe wygłupy starszej pani - co to, to nie! Serial został świetnie skonstruowany, zadbano o to, by w prosty sposób rozbawić widza. I daleko mu do kiczu i żenady.
   Nie pozostaje mi nic innego, jak polecić Wam gorąco ten serial. Idealny seans na chłodne wieczorki i weekendy :) Oglądajcie!

czwartek, 12 listopada 2015

"Cokolwiek uczyniliście" - PM Nowak

Kto tu jest winny?

   Czarna Seria zazwyczaj kojarzy nam się z literaturą skandynawską, prawda? Przez długi czas kojarzyłam ją jako serię najlepszych kryminałów, jakie ukazują się na naszym rynku. Teraz jest z nią trochę gorzej, ale wśród lektur Czarnej Serii znajdziemy nie tylko owoce pracy autorów z północy. Bardzo się cieszę, że do ich grona dołączyli polscy pisarze i, jak miałam okazję przekonać się do tej pory, zrobili to w świetnym stylu. „Cokolwiek uczyniliście” PM Nowaka to kolejny kryminalny tytuł, który zagościł na mojej półce. I muszę przyznać, że zrobił na mnie ogromne wrażenie. Nie tylko potrafił mnie niesamowicie zaciekawić i wciągnąć w fabułę, ale przede wszystkim wielokrotnie tak mocno mnie zaskoczył, że powoli zaczęłam wątpić w swoją  intuicję…

   W Warszawie dochodzi do serii napadów rabunkowych na duchownych. Według policji miejsca napadów tworzą kształt odwróconego pentagramu i wydaje się, że sprawa jest oczywista. Tymczasem do prokuratury zgłasza się mężczyzna, który twierdzi, iż w dzieciństwie został wykorzystany przez księdza. Prokurator Kacper Wilk odmawia wszczęcia śledztwa, obawia się jednak, że mężczyzna sam będzie dochodził sprawiedliwości. Czy obie sprawy się łączą? Kiedy dochodzi do nieciekawego zdarzenia, prokurator Wilk wraz z komisarzem Zakrzeńskim, który prowadził sprawę rabunków, wszczynają własne, nieoficjalne śledztwo. Ich działania mogą zapobiec większej tragedii...

   Chociaż znałam zarys fabuły, nie spodziewałam się, że tak mocno się wciągnę. „Cokolwiek uczyniliście” niesamowicie mnie pochłonęło. Ale po raz pierwszy od dłuższego czasu musiałam się nieźle nagłowić nad rozwiązaniem zagadki. Ciągłe pytania: kto, jak i dlaczego? w tym przypadku nie miały sensu, bo autor zupełnie poplątał sprawę. Choć na pierwszy rzut oka wydawało się, że wszystko jest oczywiste, opis sytuacji wskazywał jasno, kto może być winny i dlaczego tak postępuje, to w rzeczywistości nic nie jest tutaj proste. Raz podejrzenia spadały na jednego bohatera, zaraz pewniakiem był ktoś inny… I tak w kółko. Motyw również wydawał się prosty, a tu proszę – kolejna niespodzianka. Wielkie brawa i ukłon  stronę autora za stworzenie niebanalnej zagadki, która pod osłoną oczywistości stała się zgryzotą dla (mnie) czytelnika. Ale również niezłą zabawą.

    W tej książce wszystko wydaje się być przemyślane i dobrze rozegrane. Każdy opis, każda postać – wszystko dopracowane w najmniejszym szczególe. To ważne, bowiem czytelnikom nie tylko łatwiej odbiera się historię, ale przy tym wzrasta zaciekawienie i zaangażowanie w lekturę. Mnie urzekło tutaj praktycznie wszystko, jednak mam maleńkie zastrzeżenie co do postaci prokuratora Wilka. Z pewnością jest charakterystycznym bohaterem, ale osobiście nie lubię, kiedy facet w książce ma zadatki na fajtłapę. To bardziej prywatne uprzedzenie i nie powiem, przez całą lekturę trochę mnie to gryzło. Jego zachowanie było czasem irytujące, miałam ochotę dosłownie wyrwać go z tej książki i nim potrząsnąć. Ale z perspektywy czasu wydaje mi się, że w pewnym sensie go nawet polubiłam. I kiedy powrócę do lektur pana Nowaka, a zrobię to na pewno, być może moja reakcja wobec prokuratora Wilka będzie bardziej łagodna.

   Dopasowując pewne powiedzenie można powiedzieć, że dobry kryminał poznamy nie po tym, jak się zaczyna, ale po tym, jak się skończy. Zakończenie w tej powieści jest co najmniej wyborne, więc śmiało można stwierdzić, że cała książka również. Ale w tym przypadku nie tylko finał zasługuje na uznanie. „Cokolwiek uczyniliście” to wciągająca historia, która od samego początku intryguje. Wydaje się banalna i oczywista, jednak kolejno wszystkie rozdziały pokazują, że nic nigdy nie jest oczywiste. Świetna zagadka, która do końca trzyma w napięciu. I mnóstwo zwrotów akcji, które mieszają nam w głowach. Przy takiej lekturze wręcz nie można się nudzić. Gorąco polecam!
Autor: PM Nowak
Tytuł: Cokolwiek uczyniliście
Wydawnictwo: Czarna Owca
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 344

środa, 4 listopada 2015

"Ścieżki północy" - Richard Flanagan

"Zawsze jest ciężko, kiedy człowiek chce czegoś, czego nie może mieć"*

   Można pięknie pisać o miłości. Ale czy da się pięknie napisać o… śmierci? Richard Flanagan długo pracował nad swoją powieścią. Dopytywał, dopracowywał, aż w końcu powstała: treściwa, trudna, prawdziwa. Z pewnością dobra, bo świadczą o tym pozytywne słowa czytelników i zdobyta przez autora nagroda Bookera. Ja miałam z nią niebywały problem, bowiem z jednej strony czułam się niesamowicie zauroczona językiem i to, w jaki sposób opowiedział mi tę historię. Z drugiej natomiast opisywany byt jeńców stawał się z każdą stroną coraz bardziej przytłaczający. Nie mogłam jednak odpuścić. Bo „Ścieżki północy” to taka książka, którą trzeba przeczytać. Przeczytać i poczuć na własnej skórze, jak autentyczna i piękna może być historia o wojnie, o obozie, o jeńcach dotkniętych śmiertelną chorobą…

   Dorrigo Evans to młody chirurg, który trafia do japońskiego obozu, gdzie jeńcy są wykorzystywani do budowy Linii Kolejowej w Birmie. Razem z innymi internowanymi walczy z głodem, chorobami, biciem i trudami pracy, jaki nakładają na nich Japończycy. Uwięziony w dżungli desperacko walczy o przetrwanie i ocalenie podlegających mu żołnierzy. Jedyną rzeczą, jaka pozwala mu choć na chwilę zapomnieć o tym, gdzie się znajduje, jest wspomnienie romansu z żoną swego wuja. Jednak później,  kiedy niespodziewanie dowie się prawdy, jego świat zmieni się na zawsze.

„Szczęśliwy człowiek nie ma przeszłości, a nieszczęśliwy nie ma nic poza nią.” [str. 11]

   W pewnych momentach lektury czułam, że coraz ciężej mi się ją czyta. Jednak za każdym razem, kiedy ją odkładałam, znowu musiałam do niej szybko wrócić. I tak za każdym razem, do ostatniej kartki. Wielu czytelnikom z pewnością sprawi ona trudność – autor opowiada o wszystkim wprost, nie koloryzuje, stawia na autentyczność. Pokazuje prawdziwość uczuć, jakie człowiek odczuwa nie tylko przy miłosnym uniesieniu, ale też wtedy, gdy w oczy zagląda mu śmierć. Spodobało mi się to, że chociaż uczucia, tak dosadne w każdym calu, nie wychodzą poza granicę dobrego smaku. Pozostawia niedopowiedzenia, pobudza czytelniczą wyobraźnię. Nawet przerzucając akcję do rzeczywistości łagrowej Flanagan nie szczędzi słów opisujących głód, bicie, choroby. A jednak nie mamy ochoty pominąć tych fragmentów lub, co gorsza, odłożyć książkę. Umiejętnie stworzył historię, która bez względu na treść fascynuje. I w dodatku głęboko zapada w pamięć.

„[…]opuścić jednego ze swoich towarzyszy to tak, jak gdyby opuścić samego siebie.” [str. 203]

   „Ścieżki północy” to mocno wartościowa powieść. Nie warto uprzedzać się do niej przez realia obozu czy po prostu stwierdzeniem, że nie pasuje do naszego gustu czytelnika. Książka Richarda Flanagana to ten rodzaj historii, którą trzeba poznać. Świetnie się ją czyta mimo lekko przytłaczającego tekstu (a to też dopiero we fragmencie o przetrwaniu jeńców), a opowieść w niej zawarta naprawdę daje do myślenia. Fascynujący obraz człowieka, który w wędrówce przez życie dostrzega to, co jest ważne i ważniejsze, a finał tej wędrówki pokazuje mu prawdę o nim samym. Niebywale autentyczna powieść.

   Serdecznie polecam!  

*str. 90
Autor: Richard Flanagan
Tytuł: Ścieżki północy
Wydawnictwo: Literackie
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 474

poniedziałek, 2 listopada 2015

"Coś mojego" - Marci Lyn Curtis

Historia wyjątkowej przyjaźni...

   W literaturę młodzieżową coraz rzadziej się zagłębiam, ale wciąż mam na nią oko. Bo chociaż historie te mogą wydawać się zbyt proste, schematyczne, przewidywalne, nic niewnoszące w umysł czytelnika, to czasem pomiędzy tym wszystkim udaje mi się odnaleźć prawdziwą perełkę, która nieźle zapada w pamięć. I taką właśnie książkę udało mi się ostatnio spotkać. „Coś mojego” to krótka, acz wyjątkowa powieść. Klasyczny schemat – młoda dziewczyna, która dostaje cios od losu i musi pogodzić się z rzeczywistością. I nagle przechodzi wewnętrzną przemianę, bez której powieść nie miałaby sensu. A jednak ma w sobie to „coś”, co sprawia, że inaczej spojrzymy na świat. Bo chociaż historia prosta i raczej przewidywalna, to nie sposób się od niej oderwać. A przy tym jeszcze nieźle się wzruszyć.

   Siedemnastoletnia Maggie traci wzrok i odtąd musi uczyć się życia na nowo. Sytuacja nie jest prosta, co nastolatka próbuje odreagować na wiele sposobów. Pewnego dnia znana z ciętej riposty i ostrego języka dziewczyna poznaje małego chłopca. I dzieje się coś dziwnego – zaczyna widzieć, ale tylko chłopca i niewielką przestrzeń wokół niego. Maggie zaprzyjaźnia się z nim, a dzięki tej znajomości dostaje prawdziwą lekcję życia. Zdaje sobie sprawę, że nic nie jest proste, ale nie aż tak trudne, żeby sobie z tym nie poradzić. Bo żeby dostrzec to, co ważne, musi spojrzeć na świat z zupełnie innej strony…

   Kiedy zaczynałam lekturę tej książki, w ogóle nie spodziewałam się, że spotkam tak wyjątkową i wciągającą historię. Chociaż na początku były lekkie obawy, kiedy dopiero co poznawałam bohaterkę – nic w tym dziwnego, to typowa buntowniczka, jaką spotykałam w innych młodzieżowych lekturach i  nie zapowiadała się kolorowo. Jednak z czasem treść książki zamieniała się w coś głębszego; przemyślenia Maggie, głównej bohaterki, stawały się mądrzejsze, sensowne, dające czytelnikowi do myślenia. Zachodziła tutaj klasyczna wewnętrzna przemiana bohaterki, jednak w tym przypadku można mówić o wartościowej przemianie. Bo w wielu przypadkach śledzimy zmianę jedynie głównego bohatera, który jest tylko kolejnym elementem książki, o którym później łatwo zapomnieć. Tutaj bohaterka stanowi przykład dla innych, to ona dochodzi do wielu wniosków, ale w praktyce mogą one dotyczyć każdego. I to właśnie mnie urzekło w tej historii – jest prosta, ale inteligentna, dająca nam sporo do przemyślenia. Przykład lektury młodzieżowej, w której poprzez lekką opowieść autorka przekazała sporo życiowej mądrości. Brawo!

„Niektórzy ludzie składają się z tylu warstw, że nie wiadomo, kim są.” [str. 71]

   Często trafimy na mądre wnioski i przemyślenia bohaterki. Jest też trochę dramatyzmu, zwłaszcza w relacji niewidomej dziewczyny i chorego chłopca, czy też w spotkaniu niewidomej nastolatki ze światem zewnętrznym. Jednak nie oznacza to, że książka jest trudna. Wręcz przeciwnie. „Coś mojego” to historia, dzięki której, owszem, wiele mądrego wyniesiemy, ale również dzięki której świetnie się ubawimy i mocno wzruszymy. Napisana prostym językiem powieść w wielu elementach staje się źródłem naszych radości i smutków, wywołuje w nas wiele skrajnych emocji. Dzieje się to nie tylko poprzez wydarzenia, ale także dzięki bohaterom, którzy swoim charakterem uzupełniają całość. Bo jeśli chodzi o bohaterów, to autorce również należą się brawa. Cała trójka naszych postaci – czyli Maggie, Ben i jego starszy brat – to kolaż różnych osobowości, do których nietrudno zapałać sympatią. Skrajnie różni, a jednak idealnie wpasowani w fabułę. Każdy z nich wnosi „coś swojego”, jakąś indywidualną cząstkę, dzięki czemu historia jest jeszcze lepsza. Czasem jedynie sprawiają wrażenie typowych bohaterów młodzieżówek, jednak z czasem ono zanika. Ale co się dziwić – w tak wciągającej historii trudno nie zapomnieć o małych mankamentach.

   Dopiero przed momentem wyczytałam, że jest to powieściowy debiut autorki. Mogę więc śmiało powiedzieć, że jest to jak najbardziej udany start Marci Lyn Curtis. „Coś mojego” to wyjątkowa i mądra powieść, która urzeknie niejednego czytelnika. Niesamowicie wciąga, ale jednocześnie bawi i wzrusza. Chociaż została napisana z przeznaczeniem dla młodych czytelników i w większości taki właśnie ma charakter – m.in. ten typowy młodzieńczy romans, który w tym przypadku został jednak fajnie stonowany – to zdecydowanie nadaje się na lekturę dla każdego. Jest krótka, ale jednocześnie treściwa, prosta i nieco schematyczna, ale przy tak sympatycznej fabule nic nie jest w stanie nam zaszkodzić.

    Mnie urzekła i to bardzo. I z całego serca ją polecam.
Autor: Marci Lyn Curtis
Tytuł: Coś mojego
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 304

poniedziałek, 26 października 2015

Możemy pomóc tym, którzy czytać nie mogą!

Kochani,
jest wiele osób, które kochają czytać. Ale są wśród nich osoby, młode osoby, które mimo swojej miłości do książek, nie mają możliwości przeczytać ich tak wiele jak inni. Dlaczego? Ponieważ są totalnie poza ich zasięgiem... Mówię rzecz jasna o niewidomych dzieciach, które mimo chęci, nie mogą pozwolić sobie na przyjemność lektury. W częstych przypadkach jest to nieosiągalne z powodu tego, że brajlowskie książki są zbyt drogie - co się dziwić, skoro koszt wydania jednej (!) książki sięga kwoty 1000 złotych!

Kochani,
piszę o tym właśnie teraz, ponieważ postanowiłam włączyć się w akcję, która ma na celu wsparcie biblioteki niewidomych dzieci, wychowanków Specjalnego Ośrodka Szkolno - Wychowawczego dla Dzieci Niewidomych i Słabowidzących w Krakowie. Wraz z premierą książki "Szczęście do wzięcia", która wychodzi nakładem wydawnictwa WAM, i o której niebawem będziecie mogli poczytać na moim blogu, zaplanowano początek ciekawej akcji charytatywnej, mającej na celu pomoc w rozwinięciu czytelnictwa wśród niewidomych dzieci. Nie powinno być tak, że nie wszyscy mają możliwość swobodnego czytania, rozwijania pasji. Niestety bywa tak, że nie mamy na to wpływu. Ale możemy to zmienić. Chociażby wspierając podobne inicjatywy :)
Jak możemy pomóc? To bardzo proste. Wystarczy, że do Świąt Bożego Narodzenia resztę z naszych zakupów, część naszych oszczędności bądź drobną kwotę, jaka wydaje nam się banalna, odłożymy do słoika lub skarbonki. Uzbierane środki należy przelać na konto Stowarzyszenia Nadzieja na ten oto nr:

15 1240 4461 1111 0000 4661 0607

Dzięki tym wpłatom i wsparciu Wydawnictwa WAM, od którego konto Stowarzyszenia również zostanie obdarowane równowartością uzbieranej przez nas kwoty, zostaną zakupione książko brajlowskie, które trafią do biblioteki Ośrodka :) [Szczegóły oraz regulamin: KLIK]
Warto pomyśleć, przekazać i pomóc. Jako miłośnicy czytania wiemy, jak mocna jest w nas chęć poznania coraz to nowszych historii. Dzięki drobnemu wsparciu możemy sprawić, że ta miłość do książek zakwitnie też wśród niewidomych dzieci. A tam, gdzie ta miłość już jest, pomożemy ją bardziej rozwijać.

Nie możesz pomóc? Podaj informację dalej! Wystarczy tak niewiele, żeby wesprzeć tych, którzy czytać nie mogą!
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
   Hope (Nadzieja) jest młodą, ambitną dziennikarką, prawdziwą dumą swojej adopcyjnej mamy. Marzy o napisaniu reportażu, który przyniesie jej wielką sławę. Zafascynowana fenomenem tajemniczych podarunków, które otrzymują ludzie w potrzebie, rozpoczyna prywatne śledztwo. 
   Rozwiązując zagadkę Hope przekona się, że uczynione dobro zawsze do nas wraca w najbardziej niespodziewanym momencie. Przeżyje wspaniałą przygodę - spotkania cudownych ludzi i zrozumie, że dla osiągnięcia własnych celów, nigdy nie można wykorzystywać zaufania drugiej osoby.
"Szczęście do wzięcia" Jason F. Wright

poniedziałek, 19 października 2015

"Paskudna historia" - Bernard Minier

Na początku jest strach...

   W thrillerach najbardziej lubię to, że nigdy nie wiem, czym mnie zaskoczą. Ta nuta niepewności zawsze dodaje książce wyraz tajemniczej powieści, nieco nerwowego oczekiwania: czy będzie to dobry koniec, czy też wręcz przeciwnie; czy finał okaże się niespodzianką, czy może z góry przewidzianą akcją? „Paskudna historia” autorstwa Bernarda Miniera to kolejny thriller, który zagościł na mojej półce. Czy udało mu się mnie zaskoczyć? Oczywiście! Szczerze mogę odpowiedzieć, że to jeden z lepszych tytułów, jaki miałam okazję przeczytać w tym roku. Uwielbiam ten gatunek, często czytuję dreszczowce, jednak książka Miniera zdominowała mój umysł. Niesamowicie się w nią wciągnęłam – chociaż historia jest mocno pokręcona – ale finałem to praktycznie mnie dobił: w życiu bym się czegoś takiego nie spodziewała…

   Na jednej z wysp archipelagu San Juan zostają odnalezione zwłoki młodej dziewczyny, która została zamordowana w bestialski sposób. Sprawa przykuwa szeroką uwagę wśród dziennikarzy i mieszkańców, którzy wszyscy nawzajem się znają. Pytanie zatem, kto zgotował nastolatce taki los staje się niezmiernie trudne. Policja wszczyna śledztwo, pojawia się główny podejrzany. Jest jednak ktoś jeszcze, kto szuka sprawcy. I to nie koniecznie z tym samych powodów…

„Orka drapieżna jest jednym z najbardziej okrutnym ze ssaków morskich, ale człowiek wędrowny to najbardziej okrutny ssak na całym świecie. „ [str.14]

   Wczytując się w opis, wiemy niewiele. Taki typowy zwiastun kryminalnej historii. Jednak kiedy sięgniemy po książkę, otrzymamy zawiłą, pełną niespodzianek powieść, która przysporzy niejednemu czytelnikowi zawrotów głowy. Zaczyna się „niepozornie” – krótkie wprowadzenie na temat wyspy i jej mieszkańców, następuje morderstwo i w następstwie oczywiście policyjne śledztwo. Pada jednak tajemnicze stwierdzenie: „Odkryłam, kim jesteś” (str.20). I wtedy każde następne wydarzenie budzi mętlik w głowie i mnóstwo podejrzeń, bo nic do siebie nie pasuje. Autor świetnie poprowadził akcję – raz rozbudzał naszą ciekawość, jednocześnie gubiąc czujność, a wtedy odpalał petardę i bam – znów nowe niespodziewane fakty. Przez całą naszą podróż po fabule otrzymujemy kolejne tajemnice i ich rozwiązania i nic nie jest tak, jak od początku myśleliśmy. Cała ta różnorodność zdarzeń, których się spodziewamy, ale nie mamy zielonego pojęcia, jak się potoczą i czym jeszcze uraczy nas Minier sprawia, że mocno angażujemy się w lekturę. I jest to cholernie dobre.

„[…]przemoc, masakry, niesprawiedliwość i okrucieństwa wypływają z jednego źródła: z nas. Tylko my za nie odpowiadamy.” [str. 195]

   Można napisać dużo, ale ważne, żeby miało to sens. W książce Miniera wszystko jest logiczne i świetnie poukładane. Perfekcyjnie stworzył historię, która kręci się wokół jednego motywu – morderstwa. Ale wokół tego stworzył odrębną, nawiązując do tytułu: paskudną historię, którą daje nam poznać stopniowo. Dlatego właśnie finał książki okazał się niezwykle fascynujący i przede wszystkim zaskakujący. Muszę przyznać, że dawno nie czułam się tak mocno zaintrygowana do samego końca. A przecież trochę thrillerów już poznałam…

„…każdy początek ma swoje źródło w zbrodni.” [str.34]

   Chociaż nie lubię zbyt mocno przeciągniętych opisów, tzw. zbędnego gadania, które pojawiają się miejscowo w tym tytule, to w tym przypadku w ogóle ten fakt mi nie przeszkadzał. A to dlatego, że tutaj wszystko do siebie idealnie pasuje – opisy, dialogi w odpowiednich momentach i też bez zbędnych słów, mnóstwo akcji  i spora ilość niespodzianek. Z pewnością to powieść z charakterem, ma swój indywidualny mroczny klimat, a nagłe zwroty akcji, których nie zdołamy policzyć na palcach obu rąk sprawiają, że fabuła staje się jeszcze bardziej interesująca, a czytelnik coraz bardziej się wciąga. Na długo zapada w pamięć, jest spójna i pełna tajemnic – taka właśnie jest „Paskudna historia”. Gorąco polecam.
Autor: Bernard Minier
Tytuł: Paskudna historia
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 436

środa, 14 października 2015

"Zgubiono, znaleziono" - Brooke Davis

Czasem warto czekać na zmianę...

   W ostatnim czasie udaje mi się spotkać tytuły, o których z miejsca wiem, że mi się spodobają. O rozczarowaniu dawno więc nie wspomniałam, a słów pochwalnych tych książek nie ma końca. Najpierw była historia Królika, teraz poznajcie małą Millie, która przemierza kilometry w poszukiwaniu swojej mamy. „Zgubiono, znaleziono” autorstwa Brooke Davis to wspaniała i poruszająca historia, w której każdy się odnajdzie. Bawi, wzrusza, a nawet skłania do refleksji. Jest prosta, krótka, ale mocno treściwa. Z gatunku takich, o których długo się nie zapomina.

   Siedmioletnia Millie Bird to zwyczajna, mogłoby się wydawać, dziewczynka. Ma jednak dziwne hobby – zainteresowana tematem umierania prowadzi „Księgę Nieżyłków”, w których odnotowuje śmierć różnych stworzeń. Kiedy zostaje porzucona w domu towarowym, chcąc uniknąć oddania w obce ręce, postanawia odnaleźć swoją mamę. Z pomocą przychodzą jej 87-letni Karl, który uciekł z domu starców oraz Agatha – 82-letnia gniewna kobieta, która od śmierci męża nie opuściła swojego domu. Razem wyruszają do Melbourne, by odszukać matkę dziewczynki, ale także samych siebie…

Czasem wszystko, co można powiedzieć, to „przykro mi”. [str.60]

   Jest w tej książce jakiś magnetyzm. Kiedy przeczytałam jej opis, czułam, że muszę ją przeczytać. Bo chociaż historia wydała mi się znana, z czymś powiązana, to wiedziałam, że ma coś w sobie. I nie pomyliłam się. „Zgubiono, znaleziono” to fantastyczna historia, która niesamowicie porusza. Jest w niej ogrom emocji, które igrają z czytelnikiem – raz się śmiejemy, zaraz odczuwamy smutek, lekkie przygnębienie. W końcu w dużej mierze jest to opowieść o umieraniu, o przemijaniu, które nadają historii wyraz melancholii - 8-letnia Millie ma dziwną obsesję na temat umierania, a jej przyjaciele to przecież dwoje staruszków. Razem przemierzają drogę, podczas której odkrywają siebie na nowo. I jest to droga mocno wyboista: nowe doznania, ukryte pragnienia, ich marzenia i trudne wybory. To taki śmiech przez łzy, bo ich przygody bywają niesamowicie komiczne, ale mają w sobie głębszy sens. Właśnie dlatego pokochałam tę książkę – bo na moich oczach działo się coś wartościowego. I chociaż wiem, że to tylko fikcja, dała mi sporo do myślenia.

To dziwne tak chcieć się odnaleźć. Czy człowiek nie powinien próbować odnaleźć kogoś innego? Przecież chyba siebie ma się na pewno? [str. 145-146]

   Ważnym elementem jest również kreacja bohaterów. W tym przypadku można mówić o dużym sukcesie, bowiem autorka stworzyła postaci niebanalne. I każda z nich nadaje tej powieści sens. 8-letnia Millie jest tylko dzieckiem, ale w każdej sytuacji potrafi zadać mądre pytanie. Karl Maszynopiszący to staruszek, który postanawia uciec z domu starców i poszukać w życiu czegoś nowego. A Agatha Pantha to 82-letnia kobieta, która po śmierci męża barykaduje się w domu i wyładowuje swój gniew przez okno, wprost na przechodniów. Brooke Davis umiejętnie łączy tę trójkę i tworzy ciekawy kolaż osobowości. Wspólna podróż tych bohaterów okazuje się ważną lekcją dla każdego z nich, staje się nowym doświadczeniem i odkryciem. A dla czytelnika z tej historii wyłania się morał, który naprawdę warto zapamiętać.

- Widzisz, Szkrabie, jest niebo i jest piekło. Do piekła idą wszyscy źli ludzie, tacy jak przestępcy, różni naciągacze i kontrolerzy parkingowi. A do nieba idą wszyscy dobrzy, tacy jak ty i ja, i ta ładna blondynka z „Masterchefa”.
- […]A gdzie się idzie, gdy człowiek jest i dobry, i zły?
- Co? Nie wiem. Do Ikei? [str. 11]

    Prawdą jest, że to jedna z wielu książek, jakie przeczytałam. Ale prawdą jest również to, że to jedna z najbardziej wyjątkowych historii, jakie poznałam. „Zgubiono, znaleziono” to fantastyczna opowieść, która na długo zostaje w pamięci. Ciekawi, uczy i bawi – chociaż brzmi jak dziecięcy elementarz, jest to z pewnością dojrzalsza lektura. Świetna historia, w której zwykła podróż okazuje się czymś głębszym, w której bohaterowie są tak charakterystyczni, że nie łatwo ich opuścić po skończeniu lektury. A przede wszystkim jest to godna polecenia powieść, która poruszy i rozśmieszy każdego, kto po nią sięgnie. Polecam!
Autor: Brooke Davis
Tytuł: Zgubiono, znaleziono
Wydawnictwo: Czarna Owca
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 304

niedziela, 4 października 2015

The best of BBC #5 - "The Village"

   Dzisiejszy wpis będzie krótki i zwięzły. Bo serial, o którym wspomnę, należy do prostych i ciekawych obrazów, o którym nie warto długo rozmawiać - w pozytywnym tego stwierdzenia znaczeniu. "The Village" najlepiej obejrzeć, przyjrzeć się jego postaciom i ciekawej fabule. Bo choć przekaz prosty, krajobrazy szare i błotniste, a bohaterowie to zwyczajni ludzie, jego treść zdecydowanie jest bogata w emocje i głęboki sens.
   Serial przedstawiający losy mieszkańców pewnej angielskiej wioski w hrabstwie Derbyshire na przestrzeni stu lat. Osią opowieści jest życie Berta Middletona (Bill Jones). Dorasta on w skrajnym ubóstwie wraz ze swoim bratem Joe na rodzinnej farmie. Ich matka Grace (Maxine Peake - "Mała Dorrit") robi wszystko, by nie tylko zapewnić przetrwanie swoim synom, ale też by uchronić ich przed wybuchami przemocy ze strony swojego męża (John Simm - "Nałożnica diabła"). Życie Berta na zawsze zmieni się wraz z przybyciem pierwszego w historii wsi autobusu, z którego wysiada piękna i niezłomna Martha (Charlie Murphy - "Wyklęci"). [źródło]
   Tak naprawdę nie pamiętam, co mnie skłoniło do obejrzenia tego serialu. Znajome nazwiska? Gatunek? A może fakt, że to brytyjska produkcja? Faktem jest, że mocno czułam się zaintrygowana, więc musiałam koniecznie go zobaczyć. I co muszę powiedzieć - nie żałuję swojej decyzji. "The Village" to świetna opowieść, która od pierwszego odcinka niesamowicie wciąga. Po raz kolejny możemy dostrzec bardzo dobre oddanie szczegółu w krajobrazie i wyglądzie postaci, w tym przypadku stylizowanej na wiek XX. To dodatkowo dodaje dramaturgii historii, jaka dzieje się na naszych oczach. Strach, miłość, poczucie obowiązku - mieszkańcami przedstawionej tu angielskiej wioski targają różnorakie emocje. I to chyba najbardziej mnie przekonuje: ogrom uczuć i proste acz świetne ich oddanie na ekranie. Poza tym odcinki za każdym razem przynoszą coraz ciekawsze wątki, które uzupełniają poprzednie wydarzenia i zapowiadają kolejne. Głównie koncentrujemy się na rodzinie Middleton'ów, jednak każda poboczna historia nadaje sens i nakręca całą akcję. Żadne pomieszanie z poplątanym, raczej historia kompletna, mocno złożona, ale i zrozumiała. Dla każdego.
   Zdecydowanie mocno klimatyczny serial. Dramatyczny, emocjonalny, naturalny. Obsada świetnie dobrana, każdy radzi sobie ze swoją rolą bardzo dobrze. Z pewnością poleciłabym go fanom obyczajów (ze względu na prostolinijność i różnorakie emocje) i dramatów, ale myślę, że miłośnicy historii również mieliby z tego seansu uciechę. Ja spieszę oglądać sezon 2. Wam polecam jak najszybciej obejrzeć 1... Naprawdę warto.

poniedziałek, 28 września 2015

"Ostatnie dni Królika" - Anna McPartlin

"Spokojnej drogi, Króliku."

   Często słyszę pytanie, dlaczego lubię literaturę obyczajową? Odpowiedź jest prosta: to właśnie dzięki niej mogę poznać zwyczajną historię, która pobudza najmocniej ukryte ludzkie uczucia. Nie ważne, że wiem, jak się historia zakończy, bo tak przeważnie się dzieje, ale najbardziej cenię to, że prosta opowieść wywiera tak ogromny wpływ na moją osobę. Niestety nie wszystkie powieści tego gatunku zaliczam do udanych, spotkałam wiele takich, które w żaden sposób nie przypominały emocji i subtelności, prostoty i bezpośredniości, do jakiej przywykłam. Jednak warto poszukiwać – historii jest wiele, z przewagą tych dobrych, na nasze szczęście. I z pewnością do cennych lektur mogę zaliczyć książkę Anny McPartlin. „Ostatnie dni Królika” to bez wątpienia rewelacyjna opowieść. Porusza, rozczula i rozbawia. Różnorodność emocji jest tak mocna, iż nie sposób poczuć ich na własnej skórze. A historia, chociaż smutna, napawa tak ogromnym optymizmem, że z pewnością uśmiechu wystarczy nam na całe lata…

   Czterdziestoletnia Mia Hayes, zwana przez bliskich Królikiem, mieszka w Dublinie. Jednak nie może mówić o przyszłości. Chora na raka Królik trafia właśnie do hospicjum – niestety gra o jej życie się kończy. Chociaż atmosfera w rodzinie Hayes’ów nie należy do radosnych, nikt nie zamierza rozważać o najgorszym. Jedni nie chcą myśleć o utracie Mii, inni nie dopuszczają tej ponurej myśli do siebie. Wspólnie czuwają przy łóżku Królika, gdzie w kłótniach i zwyczajnych rozmowach przeplatają się ich wspomnienia. Pozostało niewiele czasu, jednak razem starają sie nadrobić wiele straconych okazji i niespełnionych marzeń.
„-Zdrowiej, Króliku – poprosił, choć wiedział, że to niemożliwe.
- Wyzdrowieję – skłamała dla niego i dla siebie.” [str. 148]

   Jeśli szukacie niebanalnej i pięknej emocjonalnie historii, to zatrzymajcie się na moment i spójrzcie na ten tytuł. Gdziekolwiek go znajdziecie, poświęćcie mu chwilę. Taką samą, w jakiej autorka umieściła swoich bohaterów –  gdzie wspólnie maja dosłownie jedną chwilę, aby dokonać wielu decyzji i niemożliwych rzeczy. Podejmijcie decyzję i przeczytajcie. Bo zdecydowanie jest warta najszerszej uwagi… Przyznam szczerze, że dawno nie czułam się tak autentycznie wzruszona przy lekturze książki. Były historie różne, ale nigdy tak autentyczne. „Ostatnie dni Królika” to zdecydowanie smutna opowieść, jednak okraszona tak bogatym poczuciem humoru, że ten mroczny odcień smutku zanika. Czytając książkę mamy świadomość nieuchronnego końca, nie tylko naszej lektury, ale dzięki temu, że autorka nie skupiła się jedynie na chorobie Królika, powieść wygląda zupełnie inaczej. Wzbudza więcej pozytywnych myśli, a poprzez wspomnienia bohaterów i dzięki sporej dawce żartobliwych momentów rozmywa się gdzieś ta „grobowa” atmosfera. Bo w końcu to nie tylko opowieść o przegranej walce z rakiem, to również wspaniała historia o całym bagażu doświadczeń głównej bohaterki, na które składają się dziecięce i młodzieńcze lata, pierwsze miłości i złamane serce, radosne rodzinne chwile, o którym nigdy nie zapomni. A pomiędzy tym wszystkim ogrom emocji tak różnych od siebie, że wzruszamy się i śmiejemy bez przerwy. Aż do ostatniej kartki.
   „Mogę być padnięta i totalnie przerażona, ale na pewno nie jestem sama.” [str. 210]

   Solidnym wsparciem zawsze jest i powinna być rodzina. Tak samo w powieści Anny McPartlin to rodzina stanowi fundamentalne wsparcie dla głównej bohaterki. Każdy z nich radzi sobie z zaistniałą sytuacją po swojemu, w końcu każdy z nich ma swoją indywidualną historię, którą autorka w pewny sposób postarała się zamieścić. Powieść zatem staje się kompletna – wiemy, kim są członkowie rodziny Hayes’ów, jaką mają przeszłość, jakie plany. W połączeniu z resztą wątków historia wydaje się zatem mocno rozbudowana, ale to tylko wrażenie. Autorka spisała się naprawdę dobrze, bowiem stworzyła spójną książkę, gdzie treść jest bogata w wątki, a jednak nie jest przeładowana ani za bardzo rozpisana. Za to świetnie współgra z emocjami, które na każdym kroku chwytają za serce.

   „Ostatnie dni Królika” to z pewnością wyjątkowa opowieść. Ciepła, wzruszająca i przezabawna. To ten rodzaj historii, który porusza nawet najwytrwalszych czytelników, a obfita ilość emocji sprawia, że czujemy, jak mocno autentyczna jest to powieść. Dawno nie miałam okazji poznać tytułu, który od samego początku stanie się dla mnie niezwykłą przygodą, a sam koniec, chociaż z góry przewidziany, tak mocno wryje się w moją pamięć, że nie sposób nie wspomnieć o nim innym osobom. Naprawdę wspaniała i wartościowa, pełna emocji opowieść. Każdy powinien ją poznać. Polecam serdecznie!
Autor: Anna McPartlin
Tytuł: Ostatnie dni Królika
Wydawnictwo: HarperCollins
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 400