środa, 28 sierpnia 2013

"Berlin-Warszawa-Express. Pociąg do Polski" - Steffen Möller

Jak przeżyć podróż z Berlina do Warszawy...

   Kto z nas nie zna słynnego Steffen’a Möller’a, bohatera programu „Europa da się lubić” czy też serialu „M jak miłość”? Ten sympatyczny pan zagościł w Polsce na dość długi czas i najwyraźniej spodobał mu się nasz kraj, bowiem wydał książkę, w której nie tylko państwo, ale nasz naród został pokazany w bardzo korzystnym świetle. „Berlin-Warszawa-Express”, bo taki nosi tytuł, ukazuje prawdziwe oblicze podróży między dwoma stolicami. Steffen Möller w dość szczegółowy sposób i bardzo poważny traktuje swoją książkę, co można dostrzec już na samym początku. Ale nie ma się co zrażać. Jest ona ciekawym i zabawnym, a w szczególności obfitym w prawdę przewodnikiem, który z miejsca zachęci do podróży z serca Warszawy do Berlina.

   „Berlin – Warszawa – Express. Pociąg do Polski” to przewodnik dla podróżujących z dwóch stolic sąsiednich krajów. Autor podkreśla różnice i podobieństwa między kulturami i zwyczajami mieszkańców obu państw europejskich. Nie brakuje w nim szczegółowych danych na dany temat oraz osobistych anegdotek, które wprowadzają lekką atmosferę w ciąg podróży pociągiem.

   Wiele osób pewnie nie spojrzy nawet na ten tytuł. A szkoda, bo warto, o czym sama dobrze się przekonałam. Tytuł ten zachęca nie tylko do odbycia podróży Expressem z Berlina do Warszawy (i na odwrót), ale również na dogłębne zastanowienie się, jak wielkie różnice czy też podobieństwa są między naszymi państwami. Przyznam szczerze, że wciągnęłam się w czytanie tej książki. Niby nie lubię poradników i podobnych im produkcji, jednak tutaj od pierwszej strony chciałam poznać, co więcej do powiedzenia ma słynny Steffen Möller (którego swoją drogą bardzo lubię). Wyszła z tego naprawdę ciekawa książka, pełna ciekawostek, anegdotek, wspomnień i opisów całej podróży, z uwzględnieniem każdego postoju. O zwyczajach Niemców oraz Polaków dowiedziałam się bardzo wiele, porównanie dwóch kultur (podobnych, a jednak innych) wypadło naprawdę interesująco. Mówiąc krótko: tytuł bardzo dobrze napisany.

   Niektóre tego typu książki są sztywno przedstawione przez ich autorów. Obfitują w suchą gadaninę, która po jakimś czasie się nudzi. Tutaj mamy do czynienia ze swobodnym przekazem przeżyć, jakie zgromadził pan Möller podczas podróży Expressem. I nie są one zwyczajne, tylko ubarwione poczuciem humoru i dystansem, jaki autor ma do siebie. Dzięki temu czyta się szybko i z dużym zaangażowaniem.

   Może mniej przypadają do gustu te statystyki, które można znaleźć w książce. Jak sam autor podkreślił, pragnął, aby ta książka była nieco bardziej dokładna, bardziej „poważna”. Jednak czytelnik, widząc tak liczne dane, statystyki, choć wie, że są potrzebne, odczuwa niemałe znudzenie i od razu lektura idzie bardziej opornie. Jest to książka lekka i z humorystycznym akcentem, dlatego te dwa elementy nieco się ze sobą gryzą. Nie widać to na pierwszy rzut oka, ale kiedy wczytamy się mocniej, od razu czuć różnicę.

   Nie ma co jednak narzekać, bowiem tytuł ten naprawdę jest interesującą lekturą dla podróżujących. Ale nie tylko. Każdy, kto interesuje się kulturami międzynarodowymi, może śmiało przeczytać tę książkę, która z pewnością zaspokoi łaknienie wiedzy na te tematy. Steffen Möller stworzył ciekawy poradnik, ciekawe lekcje, ciekawy dziennik wspomnień z podróży, który powinien zainteresować wielu czytelników. Z mojej strony pragnę zapewnić, że warto zaczytać się w tej książce. Wiele informacji może okazać się dla nas nowych i interesujących. Zachęcam zatem do odkrycia wielu ciekawostek na temat podróży, ale również samych podróżników. Polecam. 
Autor: Steffen Möller
Tytuł: Berlin-Warszawa-Express. Pociąg do Polski
Wydawnictwo: Publicat
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 228

sobota, 24 sierpnia 2013

"Sinister" - reż. Scott Derrickson

Ciekawość silniejsza niż strach...

   Kiedy chcemy obejrzeć jakiś film, mamy wobec niego pewne oczekiwania. Nawet, jeśli wybór jest przypadkowy, podświadomie liczymy na to, że okaże się dobra produkcją, a co najważniejsze – trafnym wyborem. Jednym z moich ulubionych gatunków jest horror i nie dość dawno naszła mnie chęć na taki właśnie film. Padło na „Sinister”, tytuł wyreżyserowany przez gościa, który zajmował się produkcją „Egzorcyzmy Emily Rose”. Przyznaję, zapowiadało się co najmniej strasznie. Ale na tym się jednak skończyło. Film, jak się okazało, jest banalną sklejką, opartą na historiach, które już były. Schematyczny, przewidywalny, a co najgorsze – nudny. Aż chce się powiedzieć: ale to już było. I żeby nie wracało więcej…

   Dom na przedmieściach. Ellison, autor powieści sensacyjnych, wprowadza się tu z rodziną. Na strychu znajduje taśmy, kroniki filmowe poprzednich mieszkańców. Zapis ich życia i śmierci. Morderstwa powtarzają się tu od lat. Wszystkie zbrodnie coś łączy. Ellison chce rozwiązać zagadkę. Ciekawość jest silniejsza niż strach, aż do momentu kiedy zło zapisane na taśmach, staje się rzeczywistością i zagraża już nie tylko jemu, ale także jego rodzinie.*

   Film rozpoczyna się zwyczajnie. Rodzina wprowadza się do nowego domu, gdzie głowa rodziny, w tym przypadku pisarz, musi wykonać swoją robotę. A nowe miejsce, wiadomo, będzie temu sprzyjać. Okazuje się, że ten dom nie jest jakimś tam zwyczajnym domem. W tym właśnie miejscu zginęła cała rodzina, które poprzednio je zamieszkiwała. Idąc za ciosem jakże oryginalnego pomysłu, pojawia się wątek z pustym strychem i pudełeczkiem pełnych dziwnych nagrań. Dlaczego dziwnych? Pojawiły się znikąd, w dodatku są tajemnicze i okropne. Jednak bohater ogląda je i pragnie poznać prawdę na ich temat… Im dalej w las, tym robi się coraz niebezpieczniej, a w konsekwencji rodzina bohatera staje w obliczu ogromnego zagrożenia. Jak dla mnie brzmi to co najmniej banalnie. Scenarzysta trzyma się zaparcie utartego schematu, który wytworzył się na przestrzeni ostatnich lat. Horror może i wyszedł z tej historii, ale zanim widz dojdzie do tego wniosku, zanudzą go „martwe” wątki, które praktycznie nic nie wnoszą do produkcji.

   W trzech czwartych tego filmu praktycznie nic się nie dzieje. Epizodycznie zdarzają się momenty, kiedy można poczuć adrenalinę, ale przyrównać to można do zapalenia zapałki w wietrzny dzień – ogień może i się pojawi, ale za sekundę zniknie. Te fragmenty prowadzą do spektakularnego finału, którego jakże łatwo jest przewidzieć. Można więc samemu dojść do wniosku, jak skończy się cała historia. I to niestety odbiera widzowi element zaskoczenia, który powinien odczuć na koniec całej produkcji. Nie postarali się scenarzyści, oj nie postarali…
   
   Do dobrego horroru tej produkcji brakuje wiele. Może przez niektórych będzie lub jest uważana za straszny film, ale z mojej perspektywy jest zbyt banalny, aby mógł przestraszyć. Cała historia jest oparta na watkach, zaczerpniętych z innych filmów lub nawet książek (tajemnicze pudło na strychu, zamordowana rodzina, pisarz odkrywający prawdę). Czytam wiele i oglądam bardzo dużo i muszę stwierdzić, że nie kupuję tej historii. Zbyt prosta, mało straszna, a co najgorsze, jak już wspomniałam – okropnie nudna. Nie pomaga nawet główna rola Ethan’a Hawke, czy też reżyseria Scott’a Derrickson’a. A szkoda, bo po nim spodziewałam się czegoś lepszego.
*opis wydawcy
Reżyseria: Scott Derrickson
Tytuł: Sinister
W rolach głównych: Ethan Hawke, Michael Hall D’Addario, Clare Foley, James Ransone
Rok produkcji: USA 2012
Czas trwania: 110 min.

sobota, 10 sierpnia 2013

"Dziewczęta z Villette" - Ingrid Hedström

Kolejny morderca w Villette

   Jakiś czas temu miałam okazję poznać całkiem niezły kryminał autorstwa Ingrid Hedström. Tytuł „Nauczycielka z Villette” zapoczątkował serię powieści z udziałem sędzi śledczej Martine Poirot, która w kolejnych częściach będzie przewodniczyć sprawom kryminalnym, jakie wykreowała autorka. Ostatnio można znaleźć w księgarniach drugą część serii zatytułowaną „Dziewczęta z Villette”, która, można śmiało rzec, jest na równie dobrym poziomie co jej poprzedniczka. Choć wkradają się elementy zbyt naciągane, zbyt nudnawe, to wciąż pozostaje w odbiorze niezmiennie dobra. Jeśli więc nie znałeś dotąd twórczości Hedström, a jesteś miłośnikiem kryminałów, czas najwyższy nadrobić zaległości…

   W na pozór spokojnym miasteczku Villette, policja odnajduje ciała trzech nastolatek. Wracały one z festynu, który miał miejsce w tym czasie i miały nieszczęście spotkać kogoś, kto brutalnie ich potraktował. Wszystko wskazuje na miejscowego chłopaka, który zaproponował im podwiezienie do domu, jednak okazuje się, że prawda jest w zupełności bardziej skomplikowana, niż przypuszczali. Sędzia śledcza Martine Poirot ma ciężkie zadanie zmierzenia się z psychopatycznym mordercą, który gotowy jest zaatakować ponownie.

   W twórczości tej szwedzkiej pisarki jest coś specyficznego. Z jednej strony pisze niezwykle intrygująco, potrafi niesamowicie zbudować napięcie i podrzucać fałszywe tropy czytelnikowi, jednak z drugiej łatwo odczuć w niej, że tak ujmę, lekkie zmęczenie fabułą. Czasem (raz częściej raz rzadziej) pojawiają się momenty, kiedy nic się nie dzieje. W akcji występuje pewien zastój, który potrafi zanudzić odbiorcę. Na szczęście nie wpływa to na ogólną jakość powieści. „Dziewczęta z Villette” to już druga część z serii o śledczej Poirot, która zmaga się z trudami przestępstw. Jak to często bywa w środowisku skandynawskich kryminałów, nie jest to „ciągła” seria, dlatego można czytać kolejne części bez znajomości poprzedniej. Choć wiadomo, lepiej przeczytać chronologicznie wszystkie powieści. Wracając jednak do tej konkretnej – „Dziewczęta z Villette” należą do kategorii dobrze rozpisanych historii. Tak jak zaznaczyłam, przejawia momenty, gdy zbyt mało się dzieje, żeby konkretnie zaciekawić, jednak ciekawy styl autorki wpływa na szybkie i mocno wciągające czytanie. Ponadto sama zagadka z pozoru jest łatwa do rozwiązania, jednak z czasem okazuje się, że nic, co okazywało się oczywiste, takie nie jest. To również podsyca ciekawość i zachłanność czytelnika.

   Podobnie jak w przypadku „Nauczycielki z Villette”, tutaj również mamy do czynienia z dobrze rozpisaną sprawą kryminalną. Widać, że autorka ma niemałe pojęcie o tym, w jaki sposób toczy się śledztwo, aby skutecznie je rozwiązać. Wszelkie działania, pomysły bohaterów – wszystko to zostało objaśnione w najmniejszym szczególe. Czasem może wydać się to nieco męczące, jednak to tylko mały pozór. Tak naprawdę jest to bardzo pomocne w zrozumieniu ich postępowania. Dodatkowym atutem, który dodaje uroku książce, jest sam fakt, że miasteczko, w którym dzieje się akcja, tak naprawdę zostało wymyślone przez autorkę. Jednym może się to średnio podobać, jednak uwierzcie, że taki porządek rzeczy jest jak najbardziej mile widziany. Głównie dlatego, że miejsca akcji,  opisy otoczenia wyglądają jakby bardziej ciekawie – być może dlatego, że zostały upiększone i całkowicie wykreowane w wyobraźni Hedström. Jedno jest jednak pewne – miasteczko Villette dobrze wpasowuje się we wszystkie wydarzenia, jakie mają tam miejsce.

   Mówiąc krótko – „Dziewczęta z Villette” to naprawdę dobra powieść. Ingrid Hedström stworzyła niebanalną historię, która pozwala na pobudzenie czytelniczej wyobraźni. Choć to dopiero druga część serii, to mam nadzieję, że kolejne będą równie dobre jak poprzednie. Powieść ta z pewnością będzie idealnym wyzwaniem dla wielbicieli skandynawskich kryminałów, i w ogóle kryminałów, ale również powieści typu thriller z elementami psychologicznymi. Książka szwedzkiej pisarki dobrze wpasowuje się w różne gusta, bowiem zawiera wiele wątków, które są dobrze skonstruowaną mieszanką kilku gatunków. Z pewnością przypadnie do gustu wielu czytelnikom. Z mojej strony polecam serdecznie. Naprawdę warto.
Autor: Ingrid Hedström
Tytuł: Dziewczęta z Villette
Wydawnictwo:Czarna Owca
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 352

sobota, 3 sierpnia 2013

"52 powody, dla których nienawidzę mojego ojca" - Jessica Brody

Pieniądze to nie wszystko

   Kojarzycie historię kopciuszka? Z pewnością. To stara historia, opowiedziana wiele razy, na różne sposoby. Czemu do tego nawiązuję? Bowiem odwrotnością tej bajki jest historia Lexington Larrabee, bohaterki książki autorstwa Jessici Brody. „52 powody, dla których nienawidzę mojego ojca”, bo taki nosi tytuł, być może nie jest wysokich lotów literaturą. Jest płytka, bohaterowie iście pozbawieni cennych wartości, a cała historia do bólu oklepana. Gdzie tu szukać uciechy? Już wam mówię. W każdym miejscu można znaleźć coś wartościowego, nawet w tym tytule. I jest to przede wszystkim swoboda i lekkość w przekazie historii. Dodatkowo poczucie humoru uzupełnia cały obrazek, i, powiedziałabym, wyplenia nieco nudy i schematów. Szału nie ma, ale przynajmniej bohaterka nie zgubiła szpilek. Za to zrobiła coś o wiele gorszego…

   Lexington Larrabee wkrótce ma skończyć osiemnaście lat. Z tej okazji jej ojciec, podobnie jak reszcie jej rodzeństwa, przygotował fundusz powierniczy, który ma pomóc jej w samodzielnym i „wolnym” życiu. Jeden wypadek i niestety 25 milionów znika jej sprzed nosa. Aby na niego zasłużyć, musi naprawić szkody, które wyrządziła. Konsekwencją jej czynów jest całoroczna praca w 52 zawodach. Dotychczas w wolnej chwili chodziła na imprezy i lansowała się ze znajomymi. Teraz musi poczuć na własnej skórze smak ciężkiej pracy.

   Kiedy zaczęłam czytać tę książkę, od razu przypomniały mi się stare filmy z siostrami Olsen czy też Amandą Bynes w roli głównej. Wiecie, bogate dziewczynki z bogatych domów, nagle bum, coś się dzieje i muszą stać się normalne, poczuć smak życia zwyczajnych ludzi. Takich filmów powstało kilka i kiedyś je nawet oglądałam. „52 powody…” zostało napisane na podobnej zasadzie. Bohaterka, wielce rozpuszczona, imprezowiczka, wielka „celebrytka”, co nigdy w życiu nie parała się pracą, nagle musi zmienić się w zwyczajną nastolatkę, która na siebie zarabia. No błagam! Toż to na kilometr wyczuć schemat i przewidywalny koniec. Wiadomo: przemiana bohaterki, wielki happy end. Wszyscy szczęśliwi. Szkoda, że ja mniej… Jessica Brody z pewnością chciała dobrze, tworząc tę historię, nawet fajnie się ją czyta, ale na jej miejscu postarałabym się o coś bardziej, no nie wiem, oryginalnego. Więcej własnej inwencji twórczej aniżeli spojrzeń na to, co było. Bo jednym może się to podobać, ale innym za to kompletnie „przejeść”.

   Szczerze przyznam, że nie wiem, co mną kierowało, kiedy postanowiłam przeczytać ten tytuł. Być może to hasło: „Historia Kopciuszka opowiedziana od tyłu”. Wiecie, lubię tego Kopciuszka, więc pomyślałam: fajnie by było przeczytać jego przeciwieństwo. Jak widać, można się mocno przeliczyć… Chociaż nie, było coś, co pozwoliło mi skończyć ją czytać. Z pewnością zaliczyłabym do tego lekkość języka, w którym została napisana. Tutaj też ukłon w stronę tłumacza za całkiem dobry przekład, pokuszę się nawet o stwierdzenie, że bardzo dobry. Poczucie humoru również nie jest złe, były momenty, kiedy się śmiałam, kiedy parskałam śmiechem (uwierzcie, dziwny widok dla innych, kiedy dzieje się to w tramwaju). Ale na tym się chyba skończyło. Po każdym rozdziale zadawałam sobie pytanie: ile jeszcze zdołam wytrzymać dziwnych często przemyśleń bohaterki? No dobra, były nawet mądre, ta jej wewnętrzna przemiana zasługuje na pochwałę, ale… ile można czytać to samo? Takich historii istnieje na pęczki, dlatego Lexington Larabee nie urzeka swoim zachowaniem. Wcale.

   Widziałam już wiele opinii na temat tej książki i większość była pod wrażeniem twórczości pani Brody. Lekka, z humorem, ciekawie opowiedziana historia. Zgadzam się, lekka, z humorem, w miarę ciekawie napisana. Ale na tym rewelacje się kończą. „52 powody, dla których nienawidzę mojego ojca” to tytuł jak każdy inny, nie wyróżnia się, nie jest czymś zupełnie nowym. Bo takich powieści, czy scenariuszy filmowych, powstało wiele. W sieci można obejrzeć zwiastun, który reklamuje ten tytuł. Dodajcie do obsady Amandę Bynes albo siostrę Olsen i bam, gotowy, typowy amerykański filmik na nudne niedzielne popołudnie. Zawiodłam się na nim, i to chyba najbardziej mnie uwiera w tej chwili. Zapowiadało się naprawdę fajnie, ale jak to mówią: najpierw oczarują, potem rozczarują. Tak bywa.
Autor: Jessica Brody
Tytuł: 52 powody, dla których nienawidzę mojego ojca
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: lipiec 2013
Liczba stron: 420