wtorek, 30 kwietnia 2013

"Wojenna narzeczona" - Alyson Richman

Miłość wytrwa wszystko...

   Choć tematyka wojenna nie należy do łatwych, wciąż z ochotą sięgam po podobne książki. Nie ważne, czy są to obyczajówki z wojną w tle, czy sam romans a nawet kryminał – wszystko co powiązane z tym tematem w pewien sposób mnie interesuje. Dlatego tak mocno zaintrygował mnie tytuł „Wojenna narzeczona” autorstwa Alyson Richman. Powiem szczerze, że być może fabuła nie należy do porywających historii, jednak ma w sobie coś magnetycznego. Nie pozwala się oderwać i wciąż ciągnie nas do kontynuowania losów bohaterów. Jeśli ktoś lubi podobne powieści, ten tytuł powinien z pewnością zaspokoić jego oczekiwania.

   Między Lenką, studentką Akademii Sztuk Pięknych, a Josefem, studentem medycyny, tuż przed II wojną światową rodzi się uczucie. Postanawiają wziąć ślub, który wraz z wybuchem wojny traci na sile i znaczeniu dla młodych. Ich plany i marzenia kończą się, a świeżo upieczonych małżonków rozdziela wojna. Mijają lata. Josef wciąż myśli o żonie, która prawdopodobnie zginęła w latach wojennych. Jednak Lenka przeżywa obóz w Terezinie, co zawdzięcza swojemu wielkiemu talentowi. Małżonkowie spotykają się kilka lat później, co daje im nadzieję na kolejną szansę daną od losu…

   Ten tytuł nie należy do błahych i szybkich czytadeł. Autorka bardzo dobrze poradziła sobie z połączeniem trudnego i obszernego tematu jakim jest wojna wraz z wątkiem romansu, jaki narodził się między bohaterami. Trochę obawiałam się, że będzie to szybki romans, gdzie ta miłość zostanie przeoczona, źle opisana, jednak to uczucie między Josefem i Lenką jest naprawdę bardzo ładnie opowiedziane. Nie powiem, dotarło do mnie, jako czytelnika, sens ich rozłąki, sens ich uczuć i sens ponownego spotkania. Cała historia, mówiąc tak podsumowująco, jest prosta, jednak tak zawiłe ścieżki, jakie spotykają postaci, dają wrażenie naprawdę wciągającej i porywającej lektury.

   Duży plus należy się również za przedstawienie historii od podstaw, czyli nie od momentu jak rodzi się uczucie między bohaterami, jako że to główny motyw, jednak od chwili, kiedy jeszcze nie studiowali, nie wiedzieli o swoim istnieniu. Co prawda widzimy tylko młode lata Lenki, jednak krok po kroku wszystko dzieje się, aby poznać Josefa. I to lubię w takich książkach – powoli, do celu. Wtedy czuć wypełnioną  i dobrze wykonaną robotę autora. Sam początek daje intrygujące spojrzenie na fabułę – wtedy jeszcze nie wiemy nic o bohaterach. A jednak pragniemy poznać cała historię, bo już wyczuwalny jest interesujący motyw.

   Tak jak wspomniałam, „Wojenna narzeczona” nie należy do mocno porywających książek. Częste opisy, choć tak potrzebne ( w końcu nie każdy dobrze zna realia wojenne), zostały w pewien sposób źle przedstawione przez autorkę. Raz czyta je się z wielkim zainteresowaniem, a za chwilę czuć powiew niewielkiej, ale jednak nudy. Pojawiają się nużące fragmenty i tylko ta ciekawość, jak skończy się dany wątek, są w stanie utrzymać czytelnika przy książce. Nie powiem, w tej kwestii czuję nieco rozczarowania. Cenię sobie dobre i obszerne opisy, jednak często zdarza się, że są one po części po prostu chaotyczne i bezsensowne.

   Pomijając jednak ten błąd, pragnę polecić ten tytuł. „Wojenna narzeczona” to książka, która intryguje, wciąga i niesamowicie ciekawi, a wątek główny, czyli romans wojenny, potrafi nie raz nawet wzruszyć. Bohaterowie nie są banalni, wątki również nie należą do prostych, jednak jakość stylu autorki jest na wysokim poziomie, dlatego tę historię czyta się z zapartym tchem. Czasem tylko może się dłużyć, ale to mało istotny szczegół. Tej powieści nie brakuje pozytywnych cech, dlatego jeśli wciąż się wahaliście, powinniście przestać. Książka Alyson Richman to powieść warta uwagi każdego czytelnika. Polecam!
Autor: Alyson Richman
Tytuł: Wojenna narzeczona
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: marzec 2013
Liczba stron: 384

piątek, 26 kwietnia 2013

"Córka wiedźmy" - Paula Brackston

Magia, która trwa przez lata...

   „Córka wiedźmy” to książka, która na pierwszy rzut oka intryguje. Choć w ostatnim czasie czytałam zróżnicowane opinie na jej temat, sądzę, że jednak ma w sobie to „coś”. Nie powiem, spodziewałam się wiele po jej treści. Otrzymałam dobrą dawkę fantasy, jednak czegoś w niej zabrakło. Paula Brackston stworzyła historię współczesną, która przeplata się z elementami historycznymi, dlatego tak mocno liczyłam na to, że przypadnie mi do gustu. Spodobała mi się, ale nie było to coś, co powaliło mnie na kolana…

   Elizabeth Hawksmith jest wiedźmą. Nie byle jaką, bowiem ma już przeszło trzysta lat, przeżyła zarazy, polowania na czarownice, a nawet wojnę. Współcześnie zajmuje się zielarstwem, któro pomaga innym ludziom w różnych potrzebach. Spotyka na swojej drodze nastolatkę, która odkrywa, kim jest naprawdę. Elizabeth postanawia ją uczyć czarów, jednak w tym czasie pojawia się ktoś, kto przez lata nie dawał jej spokoju. Musi podjąć radykalne środki, aby pozbawić w końcu świata panującego na nim zła…

   Uwielbiam, kiedy w książkach przeplatają się wątki historyczne z współczesnymi. Wygląda do naprawdę ciekawie, jednak, jak można zauważyć, nie każdemu autorowi udaje się sztuka oddania klimatu dawnych lat i obecnych. W powieści „Córka wiedźmy” ten element wygląda akurat całkiem interesująco: przedstawione lata, w których żyła Elizabeth, jej wędrówka od XVII wieku aż po czasy współczesne, opisane zostało w realistyczny i klimatyczny sposób. Przyznam, że bardziej przypadł mi do gustu sposób przedstawienia ubiegłych wieków aniżeli czasów współczesnych. W ten czas działo się dużo więcej, historia wyglądała mrocznie i nadawała tej powieści pewnego rodzaju dreszcz emocji i oczekiwania, co będzie dalej. Mamy tym samym wgląd w historię, jaka miała miejsce w ubiegłych latach. W połączeniu z całą historią Elizabeth, otrzymujemy kawał całkiem ciekawej powieści historycznej.

   Jak już wspomniałam, sposób przedstawienia ubiegłych wieków wygląda dużo lepiej niż współczesne czasy. Być może jest to zasługa sposobu, w jaki autorka go pokazała. Aktualny czas jest formą pamiętnika Elizabeth, która w skrócie opowiada, jak wygląda bądź będzie wyglądał jej dzień. Krótkie wpisy, czasem dłuższe, jednak w pewien sposób nie przekonują do swojej treści. Są w pewien sposób nudne. Choć posiadają cenne informacje na temat dalszych wydarzeń, to kiedy czytamy je, wolimy szybko przejść do wspomnień bohaterki. Jakoś nie łączą się spójnie obie formy zastosowane przez panią Brackston.

   Co należałoby jeszcze wiedzieć na temat tej powieści, to zaistniała w niej akcja. Sporo się w niej dzieje, nie tylko współcześnie, ale również we wspomnieniach głównej bohaterki. Nie powiem, wygląda to całkiem fajnie, coś się dzieje, nawet pojawia się nuta tajemnicy, jakieś intrygi. Jednak w niektórych zdaniach, w niektórych fragmentach, wkrada się pewien chaos, który miesza w całej fabule i w pewien sposób niszczy cały wizerunek tej książki. Weźmy na przykład ostatnie sceny, gdy Elizabeth ostatecznie chce rozwiązać swój niedoszły romans z jej nauczycielem, który przez lata ją prześladował. Akcja się rozpoczęła, chwila potrwała i nagle pojawia się chaos – i koniec. Zabrakło w tym momencie rozwinięcia i przede wszystkim dokładności. Urwana akcja nie wygląda za ciekawie.

   Pomimo swoich błędów, „Córka wiedźmy” to powieść, która potrafi zaciekawić, zaintrygować i nawet wciągnąć. Autorka nie postarała się zbytnio przy kreacji fabuły, akcja niekiedy się ciągnie, trochę przynudza, ale ma w sobie coś interesującego. Sam pomysł wydaje mi się trafiony w dziesiątkę, w ostatnim czasie nie spotkałam się z czymś podobnym. Jednak wykonanie go kuleje i pozostawia to niedosyt u czytelnika. Zwłaszcza u fana fantasy, który może spodziewać się po niej dużo więcej. Wybór lektury pozostawiam wolny – w końcu nie każdy będzie czuł się na siłach, aby przeczytać tę powieść. Jednak jeśli czujecie się zaintrygowani, to dobrze. Być może akurat wam przypadnie ona do gustu. Zachęcam, jednak nie namawiam. Sami zdecydujcie…
Autor: Paula Brackston
Tytuł: Córka wiedźmy
Wydawnictwo: Bellona
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 432

wtorek, 23 kwietnia 2013

"Prawo krwi" - Tess Gerritsen

Niewyjaśniona sprawa...

   Tess Gerritsen należy do tego typu autorów, którzy piszą raz dobrze raz źle. Czytałam kilka jej powieści i na tą chwilę ciężko mi jest powiedzieć, czy jakakolwiek zdołała powalić mnie na kolana. Raz była za płytka, raz za krótka a jeszcze innego razu wątki były nierozwinięte i przewidywalne do bólu. Jest jednak coś ciekawego w jej twórczości, co sprawia, że chętnie sięgamy po jej nowe tytuły. Albo może mamy nadzieję, że kolejna będzie lepsza? W podobnej sytuacji znalazłam się, gdy usłyszałam o tytule „Prawo krwi”. Opis mnie zaintrygował i postanowiłam zaryzykować. I, fakt faktem, kilka stałych błędów się powtarza, ale tym razem Tess Gerritsen napisała książkę, która naprawdę wygląda ciekawie. I naprawdę taka jest.

   Willy postanawia wyruszyć do Azji, aby dowiedzieć się prawdy o śmierci swojego ojca. Zdarzenie miało miejsce przeszło dwadzieścia lat wcześniej, jednak do tej pory kobieta nie może uwierzyć w to, że zginął. Pojawiało się wiele nieścisłości wokół katastrofy samolotu, w którym leciał jej ojciec, dlatego kobieta pragnie odkryć, jaka jest prawda. Mimo upływu lat sprawa wciąż jest chroniona przez wpływowych ludzi, dlatego poszukiwania Willy mogą skończyć się dla niej tragicznie. Czyha na nią ogromne niebezpieczeństwo. Czy mimo wszystko pozna prawdę o ojcu?

   W książkach tej autorki zawsze ceniłam sobie swobodę i niewymuszone kwestie, jakie poruszał temat danej historii. Choć często były one mocno przewidywalne i czasem nawet banalne, to pani Gerritsen ukazywała go w taki sposób, że mimo wszystko potrafił przypaść do gustu. Są jednak elementy, które mocno denerwują czytelnika i zdarzają się one dość często w jej powieściach. Na szczęście tytuł „Prawo krwi” nie spotkał się z żadnym z nich. Chociaż ma swoje wady, to jest w stu procentach lepsza od jej poprzednich książek. Co można powiedzieć o tym tytule… Przede wszystkim jest w niej sporo akcji i napięcia, która zaczyna się już od pierwszej strony. Intrygujące wprowadzenie ma za zadanie zasiać ziarnko ciekawości w czytelniku, które kiełkuje i kiełkuje aż do samego końca. Tempo tej akcji ani trochę nie zwalnia, przeciwnie, wciąż narasta i przykuwa coraz większą uwagę. Pojawiają się nowe zagadki; tajemnice, które odkrywa bohaterka, szokują i, co lepsze - zaskakują, co rzadko zdarzało się w książkach tej pisarki. Mówiąc krótko, fabuła w tym tytule została skonstruowana ze swobodą i dopracowana do najmniejszego szczegółu, dlatego wpływa to na dobry odbiór całej historii.

   W książce występuje wątek romansu, który, podobnie jak w innych powieściach, rozwija się w tempie błyskawicznym. Przyznam, że po tylu książkach tego rodzaju zdążyłam się już przyzwyczaić do romansów „z przypadku” i romansów „błyskawicznych”, jednak za każdym razem zwracam na to uwagę. Tutaj pojawia się on już na początku, kiedy bohaterka poznaje w pierwszym rozdziale mężczyznę, który oferuje jej pomoc. Razem odkrywają brutalną prawdę, a w międzyczasie tworzy się między nimi chemia. I tak, w tempie szybszym niż parzenie zupki chińskiej, mamy gotowy romansik. Nie rzutuje to w żadnym wypadku na fabułę, jest jedynie urozmaiceniem, jednak jestem drobiazgowa i takie detale czasem potrafią zirytować. A już coś takiego jak banalnie nawiązana znajomość, naprawdę potrafi mnie zdenerwować…

   Czasem naprawdę się dziwię, że tak wiele wątków i akcji potrafi zmieścić się na niewielkiej objętości kartek, jakie zawiera powieść. „Prawo krwi” nie należy do obfitych, bowiem zawiera jedynie trzysta stron (czcionką większą niż zwyczajowo), jednak nie odczuwa się tego wcale, kiedy czytamy książkę. Przyznam, że przez ten czas, który zleciał dość szybko, nie odczułam tego, że czegoś brakuje, że fabuła jest za krótka. Ma w sobie tyle, ile trzeba, nie za dużo i nie za mało. To chyba znak firmowy autorki, ponieważ inne jej tytuły również nie są bardzo obszerne, a historia w nich zawarta zawsze jest do końca wypełniona. Choć mają swoje wady, to na ten element nie można w żadnym wypadku narzekać.

   „Prawo krwi” to krótka, lecz treściwa książka, która powinna spodobać się nie tylko wielbicielom twórczości Tess Gerritsen. W tym wypadku nie ma mowy o porażce literackiej, jaką zaliczyła autorka w kilku innych swoich powieściach, bowiem wszystkie elementy w niej zawarte współgrają ze sobą, dając efekt porywającej i intrygującej historii. Czasem przejawia momenty słabsze, jak lekka przewidywalność, czy też nie do końca udany romans między bohaterami, jednak na tle ogółu wcale nie robią one większego bałaganu. Przeciwnie, można nawet powiedzieć, że w ten sposób jest bardziej przyziemna i łatwiej się do niej przywiązać. Historia wciąga i nie pozwala się oderwać na długie godziny. Dlatego polecam serdecznie – książka idealna na wiosenne popołudnia.
Autor: Tess Gerritsen
Tytuł: Prawo krwi
Wydawnictwo: Mira
Rok wydania: marzec 2013
Liczba stron: 300

niedziela, 21 kwietnia 2013

"Michael Vey. Więzień celi 25" - Richard Paul Evans

Elektryczny nastolatek

   Richard Paul Evans to bestsellerowy pisarz amerykański. Do tej pory znaliśmy go jako autora powieści obyczajowych, jednak tym razem daje się poznać od zupełnie innej strony. Jego nowa książka „Micheal Vey. Więzień celi 25” jest powieścią młodzieżową z gatunku fantasy, co ucieszy wielu fanów tego autora, ale również pozwoli mu zyskać grono nowych miłośników. Przyznam, że o twórczości Evansa jedynie czytałam, nazwisko było mi znajome, jednak ten tytuł był dopiero pierwszym z jego dorobku, po który zasięgnęłam. Ciężko mi dlatego stwierdzić, w jakich powieściach sprawdza się najlepiej, jednak to, co najważniejsze, mogę powiedzieć już teraz: Richard Paul Evans potrafi pisać i bardzo dobrze mu to idzie. Jego nowa książka bardzo dobrze to okazuje…

   Michael Vey to z pozoru zwykły nastolatek. Jednak jest coś, co odróżnia go od pozostałych – ma zespół Tourette’a, a co więcej: ma w sobie prąd elektryczny. Potrafi porazić z ogromną siłą. To czyni go istotą wyjątkową, przez co musi uciekać przed organizacją, która przyczyniła się do jego elektryczności. Takich osób jak on jest więcej, jednak Michael jest jedyny w swoim rodzaju, dlatego tak mocno chcą go odnaleźć. Kiedy w grę wchodzi porwanie jego bliskich, nastolatek musi podjąć działania, które niestety mogą skończyć się dla niego źle. I nie tylko dla niego…

   Kiedy spojrzymy na opis tej książki, od razu czuć w niej powiew świeżej literatury. Dotąd nie spotkałam się z podobnymi wątkami, z podobnym pomysłem, co uczyniło ją jeszcze bardziej intrygującą. Po przeczytaniu mogę dodać jedynie, że bardzo dobrze się ją czyta, a pomysły autora naprawdę są oryginalne. Co jednak należy zwrócić uwagę, to fakt, że fabuła faktycznie jest typowo młodzieżowa. Jestem już trochę ponad wiek nastoletni, jednak wciąż pamiętam rodzaj narracji czy sposób postępowania młodych bohaterów, jakich miałam okazję spotkać. Ten tytuł zawiera banały i omyłki nastolatków, a co się tyczy samej narracji – to trudniej wyjaśnić. Może ujmę to tak: główny bohater, Michael Vey, opowiada się ze swojej perspektywy, a myśli oczywiście jak zwyczajny nastolatek, który dojrzewa. Nie jest głupawy, ani nazbyt dojrzały, taki w sam raz (mam nadzieję, że zrozumiecie). Jednak, co trzeba przyznać, autor wykreował go w taki sposób, że i starsza część czytelników zdoła odnaleźć się w jego książce. I nawet uda mu się polubić bohatera.

   Przyznam szczerze, że nie lubię, kiedy dominują dialogi w książce. „Micheal Vey. Więzień celi 25” jest przykładem takiego tytułu, gdzie opisy są praktycznie na drugim planie, dialogi ciągną akcję do samego końca. Tutaj z jednej z strony odczuwałam lekkie rozczarowanie, bowiem w ten sposób akcja leciała na łeb na szyję, wciąż wkradał się jakiś chaos, nad którym ledwo panowali bohaterowie. Jednak z drugiej zaskakujące momenty, fajne wypowiedzi postaci, czy też ta ciągła akcja (co lubię w książkach) zdołały jakoś przyćmić ten zauważony defekt. Dlatego jeśli ktoś nie lubi, podobnie jak ja, mało opisów i dużo dialogów, nie powinien się tym faktem przejmować. Zawsze znajdzie się jakiś element, który zrekompensuje wam ten wspomniany defekt.

   Książka ma swoje plusy i minusy, z przewagą oczywiście tych pierwszych, jednak co najważniejsze: Richard Paul Evans okazał się świetnym kreatorem fabuły dla młodzieży. Często możemy się natknąć na zbyt banalne lub zbyt przerysowane elementy powieści dla nastolatków, jednak, co należy wspomnieć, w przypadku tego tytułu jest zupełnie inaczej. Choć zdarzają się tutaj błędy, choć nie wszystko jest idealne, to tytuł zdecydowanie jest fakt szerszej uwagi. Nie tylko ze względu na fantastyczną przygodę, jaka ma miejsce na kartach powieści, ale również ze względu na poruszany dodatkowo fakt pewnej choroby, zwanej zespołem Tourette’a. Jak widać na przykładzie bohatera, ale również samego autora, który również zmaga się z tą chorobą, nie trzeba być ideałem, żeby posiadać pewne zdolności. Można razić prądem, ale także pisać świetne książki. Jak sam R.P. Evans. Sami zobaczcie – tytuł naprawdę godny uwagi. Polecam!
Autor: Richard Paul Evans
Tytuł: Michael Vey. Więzień celi 25
Wydawnictwo: Fabryka słów
Rok wydania: 12 kwietnia 2013
Liczba stron: 362

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Przedpremierowo: "Szmaragdowa tablica" - Carla Montero

Tajemniczy obraz, który miesza w historii...

   Książek, które skupiają w sobie różnorodność wątków, jest coraz więcej. Gatunki literackie mieszają się ze sobą, przeplatają w fabule, dając efekt porażającej lektury. Lub - wprost przeciwnie. Ciężko dokonać wyboru takiego tytułu, nigdy bowiem nie wiadomo, w jakim stopniu przypadnie nam do gustu. W końcu zawsze może mieć coś wadliwego. W ostatnim czasie miałam mały dylemat w doborze książki: z jednej strony zapowiadała to, co najbardziej lubię, z drugiej pojawiły się wątpliwości, czy odnajdę w niej to, czego oczekuje. Zaryzykowałam. I muszę wam powiedzieć, że było warto. „Szmaragdowa tablica”, bo o tym tytule mowa, okazała się mieszanką wybuchową wszelakiego rodzaju wątków. Od romansu po historię i tajemnicze poszukiwania zagadkowego obrazu. Nie jest może idealną lekturą, jednak ma w sobie cenną wartość, której nie wolno lekceważyć.

   Początek XXI wieku, Hiszpania, Madryt. Ana wiedzie spokojne życie u boku niemieckiego kolekcjonera sztuki, pracuje w muzeum. Pewnego dnia, za sprawą jednego listu z czasów drugiej wojny światowej, który zawierał informację o tajemniczym obrazie zatytułowanym „Astrolog” oraz namową swojego ukochanego, Ana wyrusza na poszukiwania dzieła, przypisanego malarzowi, żyjącemu w epoce renesansu. Mimo wielu trudności kobieta dociera do informacji, które kompletnie odmienią jej życie… Podobna historia ma miejsce w czasie niemieckiej okupacji. Tajemniczy obraz ma zostać odnaleziony przez majora SS. Ślady doprowadzają go do francuskiej Żydówki, co rozpocznie niebezpieczną grę, zmieniającą życie ich obojga…

   Ten tytuł od początku mnie intrygował. Miałam co do niego mieszane uczucia, ale mocno mnie zaciekawił i nie było mowy, żebym odpuściła. „Szmaragdowa tablica”  ma w sobie coś, co najbardziej lubię: zagadkę współczesności, która ma swój początek w przeszłości, a jej konsekwencje od wielu lat zostawiają po sobie niebezpieczne ślady. W tej książce jest to przedstawione na przykładzie tajemniczego obrazu, który doprowadza bohaterów do radykalnych kroków i nieczystych gier. Autorka naprawdę się postarała: jest napięcie, mroczna aura tajemniczości i wciąż mnóstwo niespodzianek. Na każdym kroku. Nie ma mowy, aby oderwać się od lektury choćby na moment. Obawiałam się nieco, że opisy miejsc bądź ciągłe wyjaśnianie sytuacji za pomocą długich zdań zdominują książkę, ale jakież było zdziwienie, kiedy się okazało, że tak obszerny tytuł zawiera jasne i proste przesłania. Owszem, jest mnóstwo obcych wyrazów, nie tylko niemieckich, które czasem zwalniają tempo czytania, ale poza tym czytelnik odnajdzie się w nim bez problemu. To bardzo duży plus tej powieści.

   „Szmaragdowa tablica” to ogromna mieszanka wybuchowa różnorodnych wątków. Prócz tego, że fabuła cofa się w czasie, co daje odczuć nam klimat, książka zawiera w sobie elementy romansu, takiej nawet zakazanej miłości. Są również zagadki, mnóstwo zagadek i tajemnic, które praktycznie czają się wszędzie i sięgają nie tylko do czasów renesansu i szukanego obrazu. Napisana historia to nic innego, jak bogata w różnorodność gatunkową książka, która u wielu czytelników wzbudzi zaciekawienie, bez względu na to, jakie lektury lubi najbardziej. Można rzec, że książka pani Montero odnajdzie swoje miejsce w najbardziej wygórowanych gustach czytelniczych.

   Elementem, który może jednak trochę denerwować, jest ciągłe przeskakiwanie akcji w czasie. Zastosowany myk miał oczywiście na celu bieżącego sprawozdania z tego co dzieje się aktualnie i to, co miało miejsce wcześniej. Przyznam, że nigdy nie miałam z tym problemu, jednak tutaj pojawiają się one w najmniej oczekiwanych momentach, np. wtedy, gdy czytamy o Anie, która coś odkryła. Skończył się rozdział i mamy ochotę poznać, co to jest. I nagle jednak pojawia się wspomnienie z czasów wojny. To tylko napomknienie o tym, komuś może się to podobać, jednak pragnę zaznaczyć, że w niektórych momentach jest to naprawdę irytujące. Bo jak to tak można przerywać w TAKIM momencie? ;)

    Długo by mówić o tej książce – w końcu jej treść mieści się na prawie siedmiuset stronach. Jednak to co najważniejsze, można powiedzieć w skrócie: „Szmaragdowa tablica” to nic innego jak dobrze skonstruowana powieść sensacyjna, która ma w sobie i elementy romansu i dobrej literatury historycznej. Jest bogata również w inne gatunkowo dodatki, co powinno spodobać się każdemu, kto od książki wymaga bardzo wiele. Choć czasem przejawia momenty słabości, to trudno je dostrzec w kłębie aż tylu pozytywnej akcji. Naprawdę. Jak dotąd rzadko czytywałam hiszpańską literaturę, teraz, po przeczytaniu książki pani Montero, chyba zmienię to nastawienie. Wam też radzę to zrobić. I najlepiej będzie zacząć od „Szmaragdowej tablicy” – satysfakcja murowana. Serdecznie polecam!
Autor: Carla Montero
Tytuł: Szmaragdowa tablica
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 16 kwietnia 2013
Liczba stron: 672

niedziela, 14 kwietnia 2013

"Miseczka szczęścia" - Aneta Rzepka

Okruch szczęścia w małej miseczce

   Lubię literaturę obyczajową, jednak w ostatnim czasie rzadko trafiałam na tytuły, które potrafią mnie do siebie przekonać. A to wątek przesadzony, a to całkiem inna fabuła niż się można spodziewać, a nawet brak jakiegokolwiek powiązania z obyczajem. W końcu jednak trafiłam na spokojny i refleksyjny tytuł „Miseczka szczęścia” Anety Rzepki, który niedawno ukazał się na rynku księgarskim. Przyznam się bez bicia, że obawiałam się kolejnego rozczarowania, jednak niepotrzebnie, bowiem prócz lekkiej lektury zawiera w sobie trudny temat, który w ciekawy sposób został ujęty. Z pewnością będzie to bardzo dobra propozycja dla łasuchów literackich obyczajówek. I nie tylko.

    Spotkanie dwojga ludzi może okazać się przypadkiem lub przeznaczeniem. Nie zawsze jednak miłość idzie w parze z miłością. Na drodze bohaterów „Miseczki szczęścia” stają przeszkody w postaci nałogu alkoholowego, trudności w zaufaniu czy nawet braterska miłość. Patrycja i Radek oraz Renata i Piotr – te dwie pary muszą wiele przejść zanim staną się sobie bliscy. Potrzeba jednak trochę szczęścia, żeby do tego w ogóle doszło. Ale tutaj tego nie zabraknie…

   Często, kiedy czytamy podobne lektury, może nasunąć się pytanie: jak uchwycić na papierze ludzkie życie, aby zainteresowały one czytelnika? Coraz częściej można zauważyć, że powiększa się grono autorów, którym ta sztuka się udaje. I chyba można zaliczyć do nich Anetę Rzepkę, autorkę opisywanego właśnie tytułu. Pani Aneta z dozą rezerwy podeszła do tematu, ale nie przerysowała go. Nie wyidealizowała wątków ani bohaterów, nie mieszała zbytnio w fabule. Prosto i zwięźle – tak można określić krótko jej treść. I to właśnie jest zaletą tej książki: nie jest skomplikowana, a ludzkie losy bohaterów wprost przyciągają i mocno interesują. Choć historia jest z pozoru prosta, w trakcie lektury możemy się przekonać, że w życiu nic nie jest proste. Nawet, gdy ścieżka ku szczęściu jest w zupełności równą prostą.

   „Miseczka szczęścia” to nie tylko obyczajowe losy bohaterów, ich rozterki, ich uczucia, ale również skupisko trudnego tematu, jakim jest alkohol. Forma wpisów z forum o trudnym problemach, należy przyznać, wygląda całkiem ciekawie. Nie spodziewanie pojawiają się fragmenty wypowiedzi użytkowników, także głównej bohaterki, które wprowadzają czytelnika w sam środek problematyki. Może się wydawać, że wcale nie pasuje ten temat do fabuły tej książki, jednak po skończeniu lektury sprawa wygląda całkiem inaczej. Bardzo dobre połączenie lekkiej lektury z wątkiem, który daje czytelnikowi sporo do myślenia.

   Być może nie jest to książka wymagająca, być może nie jest ona idealna, jednak z całą pewnością należy powiedzieć o niej, że jest warta uwagi. Ciężko dziś dostać historię, która poruszy pewną strunę w czytelniku, gdzieś ukrytą głęboko, która będzie w stanie otworzyć mu oczy na świat. Przyznaję, tytuł ma swoje wady, m.in. trochę słabo rozwinięte niektóre wątki, męska część bohaterów nieco podkolorowana (trochę nie trzymają się „kupy”), ale co ważne, po skończeniu ostatniej strony żałowałam, że to już koniec. Naprawdę. Nie jest to wspaniała książka, jednak ma w sobie coś wyjątkowego, co pozwala na dobry odbiór fabuły. Dlatego warto spróbować swych sił z „Miseczką szczęścia”. Lektura długa nie jest, czasu nie potrzeba na nią zbyt wiele, ale zapewniam, że ten czas nie będzie w żadnym wypadku stracony. Lektura tej książki to sama przyjemność. Polecam!

Tekst stanowi recenzję dla wortalu webook.pl:
Autor: Aneta Rzepka
Tytuł: Miseczka szczęścia
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: luty 2013
Liczba stron: 292

"Ślady krwi" Jan Polkowski - notka prasowa

Dzisiaj nieco o polskim autorze, którego książka "Ślady krwi" niedługo, bo już 23.04 trafi do sprzedaży. Zapraszam do zapoznania się z krótkimi informacjami na temat pisarza i jego książki:


Jan Polkowski (1953) – pisarz, wydawca i redaktor, ekspert w dziedzinie mediów i komunikacji społecznej. Mieszka w Krakowie. W PRL publikował swoje utwory poza zasięgiem cenzury. Ostatnio ukazał się tom jego wierszy Głosy. Przed 1989 rokiem redagował i wydawał w podziemiu  książki i czasopisma, po 1989 m.in. wydawca i redaktor naczelny dziennika „Czas Krakowski”. Laureat Nagrody Fundacji im. Kościelskich i Nagrody im. Andrzeja Kijowskiego za twórczość poetycką. Z powodu działalności w antykomunistycznej opozycji internowany 13 grudnia 1981 roku. W roku 2008 z tego samego powodu odznaczony przez Prezydenta RP Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.




"Ślady krwi" Jan Polkowski

   Ślady krwi to sensacyjnie rozwijająca się opowieść o czterech pokoleniach rodziny, której dzieje poznajemy wraz z głównym bohaterem odzyskującym i odkłamującym pamięć.
   Napisana z rozmachem powieść Jana Polkowskiego to niezwykła próba rozmowy z Polakami o ich współczesnej kondycji – rozmowy odwołującej się do ważnych składników narodowej tożsamości: zmagania z niemieckim i rosyjskim totalitaryzmem, doświadczenia absurdalnej rzeczywistości PRL, walki o niepodległość, dramatu kolaboracji,pamięci Kresów, problemu wiary w Boga, ale i bogatej tradycji kulturowej. Mamy tu wielką,polifonicznie opowiedzianą przygodę polskiego losu. I chociaż odkryta prawda boli jeszcze mocniej, daje szansę najednostkowe i wspólnotowe ocalenie.
   Czytelnicy, którzy poszukują w literaturze poważnej próby zmierzenia się z polskością na serio, a dla których styl, piękno języka i ciągłość kultury nie są obojętne, na pewno się nie zawiodą!

Więcej informacji i szczegóły dotyczące sprzedaży znajdziecie na stronie Wydawnictwa M:
Zachęcam do lektury! :)

czwartek, 11 kwietnia 2013

"Gwiazda Strindberga" - Jan Wallentin

Smak przygody dookoła świata

   „Gwiazda Strindberga” – tytuł, który intryguje. Opis zapowiada wiele atrakcji fabularnych, a porównanie jej treści do książek Dana Browna czy też powieści Verne’a – kusi. Ponadto zawiera w sobie moje ulubione gatunki. To przeważyło szalę. Musiałam ją przeczytać. Spodziewałam się po niej bardzo dużo, tego nie ukrywam i chyba dlatego tak boleśnie odczułam niemałe rozczarowanie. Książka autorstwa Jana Wallentina okazała się dość dobrze napisana, jednak podczas lektury to zaintrygowanie i zaciekawienie w jednym gdzieś wyparowuje. Choć na brak akcji nie można narzekać, „Gwazda Strindberga” okazuje się słabo wypadać na tle innych podobnych tytułów.

   Samotny nurek podczas swojej podmorskiej wyprawy odkrywa miejsce, w którym leżą doskonale zakonserwowane zwłoki człowieka. Ale również bardzo cenny przedmiot – krzyż pokryty nieodgadnionymi znakami runicznymi. To odkrycie doprowadza do dalekiej podróży, która ma za zadanie doprowadzić do antycznej gwiazdy. Co nie jest łatwe, gdy przedmioty znajdują się w bardzo odległych od siebie miejscach. Jednak są one kluczem do najpilniej strzeżonej tajemnicy na świecie…

   Ten tytuł, jak już wspomniałam, musiałam przeczytać. Nie dość, że należy do ulubionego gatunku, dodatkowo opis zdołał mnie nieźle zaintrygować. Na tym się jednak skończyło pozytywne myślenie. Czytając „Gwiazdę Strindberga” miałam dziwne odczucie, że ten duch przygody gdzieś znika z każdą stroną. Owszem, całkiem nie zniknęła, bowiem coś musiało się dziać, jednak zabrakło adrenaliny i tego przyjemnego napięcia, jakie towarzyszy czytelnikowi w powieściach przygodowych. Została jedynie czysta ciekawość, co stanie się dalej i jak zakończą się poszukiwania, i jedynie te dwa elementy zdołały mnie przetrzymać do samego końca.

   Początek wydawał się całkiem niezły. Cała ta nagonka po znalezieniu zwłok przez nurka daje obraz akcji, która rozpoczyna ciąg wydarzeń, które zaś będą wciągać i intrygować czytelnika. Jednak autor poszedł w całkiem odwrotnym kierunku. Po tych wydarzeniach fabuła jakby zwalnia, z każdym rozdziałem wydarzenia toczą się ospale i tylko pojedyncze zrywy przygód bohaterów pozwalają nie zasnąć podczas lektury. Okropnie ciągnęły mi się niektóre części, tak jakby autor na siłę ciągnął treść tej książki. Mówiąc szczerze, ta ciekawość, co jednak wydarzy się dalej, trzyma czytelnika przy książce. Gdyby jej zabrakło, tytuł znacznie straciłby na wartości. A tak chociaż zagadka i ciekawość pozwolą na dokończenie lektury.

   Spodziewałam się po tej książce bardzo wiele i zupełnie czegoś innego. Tymczasem wyszło jak wyszło. „Gwiazda Strindbrga” nie jest złą książką, jednak do udanych również nie należy. Przede wszystkim autor zapomniał dodać więcej akcji i co najważniejsze – powinien postarać się o bardziej rozległe intrygi, które nie pozwolą oderwać się od lektury. Błędy autora jednak zdołam przeboleć i zapomnieć, debiutantom w końcu zdarza się je popełniać. W dodatku jest nadzieja, że kolejne książki mogą być lepsze – jego styl jest całkiem zgrabny i dobrze się go czyta. W dodatku ma głowę do wymyślania fabuły. W końcu pomysł na „Gwiazdę Strindberga”, choć niezbyt dobrze napisany, jest w stu procentach bardzo ciekawy. Prawda? 
Autor: Jan Wallentin
Tytuł: Gwiazda Strindberga
Wydawnictwo: Czarna Owca
Rok wydania: luty 2013
Liczba stron: 456

niedziela, 7 kwietnia 2013

"Insygnia.Wojny światów" - S.J. Kincaid

Jesteś gotów się poświęcić?

   O tytule „Insygnia. Wojny światów” z pewnością większość czytelników zdążyła już wielokrotnie usłyszeć. W ostatnim czasie pojawiło się sporo opinii na jej temat, gdzie przeważały te pozytywne słowa. Moja opina raczej nie będzie różnić się od pozostałych pochlebnych recenzji – książka S.J. Kincaid z miejsca przypadła mi do gustu. Jest to ciekawy tytuł z gatunku fantasty, science fiction, nawet przygody, można nawet dopowiedzieć, że napisana została z przeznaczeniem głównie dla młodzieży, choć w tym wypadku nie wypada mówić o ograniczeniach wiekowych. Książka ta zapewnia wiele interesujących momentów, które umilą czas nie tylko czytelnikom młodego pokolenia.

   Tom Rains to nastolatek, który w życiu ma nieźle pod górkę. Chciałby w końcu być „kimś”, jednak rzeczywistość wygląda szaro: tułaczka od kasyna do kasyna z ojcem hazardzistą nie daje mu na to szans. Aż do czasu, gdy na Toma czeka propozycja nie do odrzucenia – może zostać bohaterem wirtualnych potyczek, a co więcej, ma szansę zostać członkiem Sił Układu Słonecznego  i wziąć udział w III wojnie pozaziemskiej. Ale czy młody chłopak podejmie ogromne ryzyko z tym związane?

   „Insygnia. Wojny światów” należą do tytułów, które czyta się gładko i bez przeszkód. Choć posiada wiele informacji, które pomagają czytelnikowi w zrozumieniu idei istnienia niektórych rzeczy, są naprawdę ciekawie przedstawione i można z łatwością przyswoić nie tylko tą wiedzę, ale również z ogromnym zainteresowaniem śledzić poczynania bohaterów. Autorka stworzyła naprawdę coś ciekawego – powieść zawiera w sobie wiele ciekawych elementów fantasy, ale również zwykłe, przyziemne wątki, które łączą się ze sobą w spójną całość, tworząc historię wciągającą i niezwykle pasjonującą. Można zaryzykować stwierdzenie, że w kwestii oryginalności powieść S.J. Kincaid plasuje się niezwykle wysoko, a tytuł ten z pewnością zyska przychylność wielu odbiorców.

   Generalnie można odebrać tą historię jako typową młodzieżówkę. Na pewno tak jest, wiele osób się zgodzi, jednak styl, jakim się posługuje pisarka, można nazwać bardziej elastycznym – choć jest to opowieść młodzieżowa, w jej kartach odnajdzie się każdy czytelnik, czy młody czy starszy. To właśnie jest fajne w tego typu przypadkach. Nawet bardziej zaawansowani wiekowo czytelnicy mogą zaczytać się w tej historii. I z pewnością im się spodoba, bowiem ukazana fabuła ciekawi nie tylko młodszych, jest równie dobra dla każdego innego.

   Co jeszcze przykuwa uwagę czytelnika do tego tytułu? Z pewnością cała ta technologia i idea wojny pozaziemskiej. Muszę przyznać, że bardzo ciekawie to wszystko wygląda. Z nieskrywaną ciekawością można śledzić cały proces „tworzenia” nowych rekrutów (wszczepianie tych wszystkich danych, szkolenia, symulacje). Na przykładzie głównego bohatera mamy wgląd od podstaw w sam środek tego chaosu. Dodatkowo dochodzą do tego losy samego bohatera i jego losy, toczące się jakby z boku. Nie za dużo, nie za mało tej fantastyki, co wpływa na ogólny wyraz książki. Ogólnie rzecz biorąc, pod względem gatunkowym, elementy ‘trzymają się kupy’ i tworzą interesującą powieść fantastyczną.

   Jeśli ktoś do tej pory miał wątpliwości, czy ten tytuł jest dla niego, powinien odrzucić swoje uprzedzenia i zaopatrzyć się w ten tytuł. „Insygnia. Wojny światów” to nic innego, jak kawał świetnej literatury młodzieżowej, fantastycznej i przygodowej, łączącej w sobie dobry obyczaj i niezłą dawkę kosmicznej technologii. Zapewnia wiele godzin dobrej rozrywki, na którą składają się odkrywanie nowych zasobów technologicznych oraz dawka dobrego humoru, który towarzyszy bohaterom. Już od pierwszej strony intryguje, a to i tak tylko przedsmak tego, co wydarzy się później. Naprawdę ciekawa pozycja. Serdecznie polecam.
Autor: S.J. Kincaid
Tytuł: Insygnia. Wojny światów
Wydawnictwo: Egmont Polska
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 472

czwartek, 4 kwietnia 2013

"Pensjonat wśród róż" - Debbie Macomber

Życie nie zawsze bywa usłane różami...

   Debbie Macomber to autorka przeszło 150 romansów i powieści kobiecych. Miałam okazję poznać na razie jeden tytuł, a mianowicie „Pensjonat wśród róż”, który urzekł mnie prostą a jednocześnie pasjonującą historią. Po przeczytaniu tej powieści od razu ma ochotę na więcej książek tej pisarki, a co jak widać powyżej, będzie ciekawym wyzwaniem, skoro na koncie autorki widnieje aż tyle historii. Wracając jednak do tej konkretnej książki – jest ona faktycznie warta kobiecej uwagi ( w szczególności). Powieść ma w sobie wiele emocji, które mieszają się ze sobą oraz dają poczucie, że zwyczajne życie również może być ciekawe. Historia z pozoru banalna, jednak jej autorka pokazała, że wszystko co proste, może być naprawdę skomplikowane…

   Jo Marie Rose, aby pogodzić się ze śmiercią męża, wyprowadza się z Seattle i postanawia otworzyć urokliwy pensjonat „Różana przystań”. Jej goście: przystojny mężczyzna, odwiedzający chorego ojczyma, czy też przerażona kobieta, która z trudem ukrywa swoje emocje, przeżywają w nim życiowe rozterki, które zmienią ich całych nie do poznania. Znajdą miłość, szczęście i ukojenie. Podobnie jak właścicielka pensjonatu, Jo Marie odnajdzie w nim szczęście i spokój na przyszłość…

   Ten tytuł od początku wydawał mi się idealny na wieczorny spokój. Wśród powieści przygodowych i kryminałów, które ostatnio częściej czytuję, „Pensjonat wśród róż” okazał się świetnym oderwaniem od mrocznych historii. Ale nie tylko zdołał odciągnąć moją uwagę od innych książek. Przede wszystkim zapewnił mi świetnie spędzony czas na ciepłej i lekkiej lekturze. Historia przedstawiona w tej książce, jak już wspomniałam, wydaje się z pozoru banalna. Ale tak to bywa w obyczajowych lekturach. Jednak pod tym pozorem kryje się skomplikowane życie i sieć trudnych wyborów. Debbie Macomber zdołała ukazać wszystkie aspekty ludzkiego życia w sposób ciekawy, naprawdę lekki, który odnosi się do wzlotów jak i upadków bohaterów. Tak dobre przedstawienie spraw wpływa na nasz odbiór, jesteśmy w stanie przeżyć historie wraz z bohaterami książki, którzy wykreowani zostali na żywo wyjętych z naszego otoczenia. Dlatego chyba tak łatwo jest „zaprzyjaźnić się” z powieścią.

   Przyznam szczerze, że niezbyt lubię, gdy powieść napisana jest w dwóch rodzajach narracji jednocześnie. Tutaj taka sytuacja miała miejsce, jednak nie przeszkadzała mi ona, wręcz przeciwnie, historia wyglądała bardziej klarownie i zrozumiale. W pierwszej osobie opowiadała o sobie bohaterka Jo Marie Rose, dlatego wiemy, co działo się w jej życiu, jak zapatruje się na sprawy pensjonatu i ich gości. Trzecio-osobowa narracja dotyczyła pozostałych, co z dystansem ukazywało postępowanie i myśli bohaterów. Taki podział wygląda naprawdę dobrze, choć z doświadczenia wiadomo, że nie każdemu on przypadnie do gustu. Zapewniam jednak, że taka forma pomaga jedynie w czytaniu: szybkim i efektownym.

   „Pensjonat wśród róż” jest mieszanką wszelakich emocji, jakie towarzyszą bohaterom, ale i czytelnikowi, bowiem oddane z najwyższą klasą udzielają się samemu odbiorcy. Historie zamieszczone w kartach powieści są w stanie zaskoczyć, rozczulić, zasmucić czy nawet czasem rozbawić. Przede wszystkim jednak wprawiają nas w stan odprężenia – spokój, jaki przynosi lektura tej książki jest niesamowity. Dawno nie czytałam książki, która zdoła aż tak oderwać mnie od codzienności. I oczywiście chodzi tu o książkę literatury obyczajowej. Imponujące.

   Pamiętacie taki serial „Pensjonat pod różą”? Nie wiem, czemu, ale wciąż kojarzą mi się te oba tytuły. Pewnie dlatego, że w pewien sposób te historie łączą się ze sobą. Mają podobne problemy, które dotyczą gości pensjonatu jak i jego właścicieli. Gdybym jednak miała wybrać, która historia (historie) była lepsza, z pewnością mój wybór padłby na „Pensjonat wśród róż”. Zdecydowanie wolę prostotę niż zawiłe intrygi, jakie miały miejsce w serialu, ale jest to chyba również wina tego, że nie lubię polskich produkcji. Nie pytajcie, dlaczego. Niedługo jednak będzie można porównać serial do adaptacji – powieść Debbie Macomber została zekranizowana, a już w czerwcu będzie można zobaczyć ją na ekranach, z Andie MacDowell w roli głównej. Ciekawe, czy będzie ona równie dobra, jak sama powieść. Miejmy nadzieję, że tak.

   Mówiąc krótko, powieść Debbie Macomber to historia zwykła jak każde inne, jednak ma w sobie coś wyjątkowego, co pozwala na oderwanie się od rzeczywistości. Choć pewnie została napisana z przeznaczeniem dla kobiecego kręgu czytelników, z pewnością każdy fan literatury odnajdzie w niej cząstkę siebie, ale również spokój i wytchnienie od innych rodzajowo lektur. Z pozoru banalna, jednak nie dajcie się temu zwieść. Wystarczy zajrzeć do „Pensjonatu wśród róż”, aby dowiedzieć się, że zwyczajne życie może być inspiracją do różnych czynów. Naprawdę interesujący tytuł. Polecam serdecznie!
Autor: Debbie Macomber
Tytuł: Pensjonat wśród róż
Wydawnictwo: Literackie
Rok wydania: marzec 2013
Liczba stron: 392

wtorek, 2 kwietnia 2013

"Ciemnorodni" - Alison Sinclair

Byli sobie Ciemnorodni...

   Fantastyki nigdy dość – takie motto przyświeca mi od dawien dawna, praktycznie odkąd poznałam ten gatunek i wręcz go pokochałam. Dzisiaj coraz większą frajdę sprawia mi wyszukiwanie nowych tytułów, nowych autorów, którzy dołączą do moich fascynacji literackich. Ostatnio udało mi się przeczytać „Ciemnorodnych” – książkę autorstwa Alison Sinclair, która w dużym stopniu zapowiadała się co najmniej intrygująco. Cóż, chyba zbyt dużą wiarę pokładałam w ten tytuł, bowiem rozczarowanie, choć niewielkie, pojawiło się już w połowie historii. Najwyraźniej nie zawsze wyczujemy dobrą książkę, kiedy zamierzamy po jakąś sięgnąć…

   Ciemnorodni obawiają się magii oraz wszystkiego, co jest z nią związane. Wierzą jednak, że magię można zabić - znika ona z powierzchni ziemi wraz z magiem, który się nią para. Ale czy uda im się ją pokonać? *

   Ten tytuł zwiastuje bardzo ciekawą książkę. Na rynku fantastyka gości już od dawna i ciężko znaleźć dziś oryginalną powieść, która zachwyci czytelnika. „Ciemnorodni” mieli szansę zawojować świat literacki, jednak z żalem trzeba przyznać, że ta sztuka niestety im nie wyszła. Treść przekazuje więcej monotonii aniżeli akcji, choć opisanie rasy ciemnorodnych, stosowanie magii, ich lęk przed nią wyglądają ciekawie, same w sobie nie poprawiają jakości tekstu. Intrygi rodzą się już na początku historii, ale najgorsze jest to, że praktycznie nie można zrozumieć, na jakiej podstawie są one tworzone. Narrator jest nieco schematyczny, chaotyczny i nie potrafi dobrze przekazać informacji. Muszę przyznać, że połowy treści nie zrozumiałam, choć wracałam do poprzednich rozdziałów i czytałam je raz jeszcze. Próbowałam wdrożyć się w całą fabułę, jednak poszczególne elementy potrafią człowieka naprawdę zdekoncentrować.

   W tym przypadku miałam wielką nadzieję, że ten tytuł będzie czymś zupełnie innym, niż dotychczas czytałam. W połowie się sprawdziło, bowiem tak chaotycznej historii jeszcze nie czytałam. Ale należy zaznaczyć również, że słowa pochwał na okładce, sama okładka czy też opis zwiastują nie tyle ciekawą historię, ale mocno wciągającą oraz nieziemsko magiczną. Alison Sinclair niestety poszła w przeciwnym kierunku aniżeli można się spodziewać: zamiast akcji, fantastycznych momentów, zaserwowała czytelnikowi monotonię, czasem nudę i samą bezkresną treść, w której powtarzają się czynności bohaterów, nie dążące do ciekawego finału. W sumie, mówiąc krótko, „Ciemnorodni” wcale nie są zbiorowiskiem akcji i napięcia, ale książką, która ciągnie się i ciągnie w nudnym rytmie panujących tam wydarzeń.

   Jeśli trzeba by było wskazać choć jeden moment, gdzie coś się dzieje, pewnie byłby to sam koniec. Pojawia się rozwiązanie, pojawia się zakończenie planowanych intryg, jednak wcale nie czuje się zaskoczenia. Przeciwnie, można rozczarować się tak banalnym rozwiązaniem, bowiem po historii spodziewa się znacznie więcej. Tak naprawdę nie wiadomo, na czym polegała cała akcja końcowa, bowiem wykonana została w błyskawicznym tempie, ktoś poniósł ofiarę, ktoś zwyciężył i skończyła się historia. A gdzie te pasjonujące momenty, wieńczące wystrzałowych zakończeniem? No tego tutaj zabrakło. Zdecydowanie.

   Ten tytuł ma w sobie więcej potencjału, aniżeli dobrego wykonania. Autorka potraktowała ciekawy pomysł marnym wykonaniem, przez co ucierpiała cała książka. Nie dajcie się zwieść kuszącym opiniom na okładce – są jedynie czystym wabikiem na potencjalnego czytelnika. Powiedziałabym, że w żadnym stopniu nie oddają treści książki. „Ciemnorodni” rozczarowują, to pewne, jednak nie byłabym skłonna powiedzieć, że są totalną porażką. Tego powiedzieć nie mogę. Pojawiają się fragmenty ciekawe, przebłyski akcji, i choć zagłuszają je negatywne strony, to można je z łatwością dostrzec. Szkoda jednak, że tak mało ich jest w całej historii, bowiem zapowiadało się naprawdę interesująco…
*opis wydawcy
Autor: Alison Sinclair
Tytuł: Ciemnorodni
Wydawnictwo: Bellona
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 368