poniedziałek, 28 września 2015

"Ostatnie dni Królika" - Anna McPartlin

"Spokojnej drogi, Króliku."

   Często słyszę pytanie, dlaczego lubię literaturę obyczajową? Odpowiedź jest prosta: to właśnie dzięki niej mogę poznać zwyczajną historię, która pobudza najmocniej ukryte ludzkie uczucia. Nie ważne, że wiem, jak się historia zakończy, bo tak przeważnie się dzieje, ale najbardziej cenię to, że prosta opowieść wywiera tak ogromny wpływ na moją osobę. Niestety nie wszystkie powieści tego gatunku zaliczam do udanych, spotkałam wiele takich, które w żaden sposób nie przypominały emocji i subtelności, prostoty i bezpośredniości, do jakiej przywykłam. Jednak warto poszukiwać – historii jest wiele, z przewagą tych dobrych, na nasze szczęście. I z pewnością do cennych lektur mogę zaliczyć książkę Anny McPartlin. „Ostatnie dni Królika” to bez wątpienia rewelacyjna opowieść. Porusza, rozczula i rozbawia. Różnorodność emocji jest tak mocna, iż nie sposób poczuć ich na własnej skórze. A historia, chociaż smutna, napawa tak ogromnym optymizmem, że z pewnością uśmiechu wystarczy nam na całe lata…

   Czterdziestoletnia Mia Hayes, zwana przez bliskich Królikiem, mieszka w Dublinie. Jednak nie może mówić o przyszłości. Chora na raka Królik trafia właśnie do hospicjum – niestety gra o jej życie się kończy. Chociaż atmosfera w rodzinie Hayes’ów nie należy do radosnych, nikt nie zamierza rozważać o najgorszym. Jedni nie chcą myśleć o utracie Mii, inni nie dopuszczają tej ponurej myśli do siebie. Wspólnie czuwają przy łóżku Królika, gdzie w kłótniach i zwyczajnych rozmowach przeplatają się ich wspomnienia. Pozostało niewiele czasu, jednak razem starają sie nadrobić wiele straconych okazji i niespełnionych marzeń.
„-Zdrowiej, Króliku – poprosił, choć wiedział, że to niemożliwe.
- Wyzdrowieję – skłamała dla niego i dla siebie.” [str. 148]

   Jeśli szukacie niebanalnej i pięknej emocjonalnie historii, to zatrzymajcie się na moment i spójrzcie na ten tytuł. Gdziekolwiek go znajdziecie, poświęćcie mu chwilę. Taką samą, w jakiej autorka umieściła swoich bohaterów –  gdzie wspólnie maja dosłownie jedną chwilę, aby dokonać wielu decyzji i niemożliwych rzeczy. Podejmijcie decyzję i przeczytajcie. Bo zdecydowanie jest warta najszerszej uwagi… Przyznam szczerze, że dawno nie czułam się tak autentycznie wzruszona przy lekturze książki. Były historie różne, ale nigdy tak autentyczne. „Ostatnie dni Królika” to zdecydowanie smutna opowieść, jednak okraszona tak bogatym poczuciem humoru, że ten mroczny odcień smutku zanika. Czytając książkę mamy świadomość nieuchronnego końca, nie tylko naszej lektury, ale dzięki temu, że autorka nie skupiła się jedynie na chorobie Królika, powieść wygląda zupełnie inaczej. Wzbudza więcej pozytywnych myśli, a poprzez wspomnienia bohaterów i dzięki sporej dawce żartobliwych momentów rozmywa się gdzieś ta „grobowa” atmosfera. Bo w końcu to nie tylko opowieść o przegranej walce z rakiem, to również wspaniała historia o całym bagażu doświadczeń głównej bohaterki, na które składają się dziecięce i młodzieńcze lata, pierwsze miłości i złamane serce, radosne rodzinne chwile, o którym nigdy nie zapomni. A pomiędzy tym wszystkim ogrom emocji tak różnych od siebie, że wzruszamy się i śmiejemy bez przerwy. Aż do ostatniej kartki.
   „Mogę być padnięta i totalnie przerażona, ale na pewno nie jestem sama.” [str. 210]

   Solidnym wsparciem zawsze jest i powinna być rodzina. Tak samo w powieści Anny McPartlin to rodzina stanowi fundamentalne wsparcie dla głównej bohaterki. Każdy z nich radzi sobie z zaistniałą sytuacją po swojemu, w końcu każdy z nich ma swoją indywidualną historię, którą autorka w pewny sposób postarała się zamieścić. Powieść zatem staje się kompletna – wiemy, kim są członkowie rodziny Hayes’ów, jaką mają przeszłość, jakie plany. W połączeniu z resztą wątków historia wydaje się zatem mocno rozbudowana, ale to tylko wrażenie. Autorka spisała się naprawdę dobrze, bowiem stworzyła spójną książkę, gdzie treść jest bogata w wątki, a jednak nie jest przeładowana ani za bardzo rozpisana. Za to świetnie współgra z emocjami, które na każdym kroku chwytają za serce.

   „Ostatnie dni Królika” to z pewnością wyjątkowa opowieść. Ciepła, wzruszająca i przezabawna. To ten rodzaj historii, który porusza nawet najwytrwalszych czytelników, a obfita ilość emocji sprawia, że czujemy, jak mocno autentyczna jest to powieść. Dawno nie miałam okazji poznać tytułu, który od samego początku stanie się dla mnie niezwykłą przygodą, a sam koniec, chociaż z góry przewidziany, tak mocno wryje się w moją pamięć, że nie sposób nie wspomnieć o nim innym osobom. Naprawdę wspaniała i wartościowa, pełna emocji opowieść. Każdy powinien ją poznać. Polecam serdecznie!
Autor: Anna McPartlin
Tytuł: Ostatnie dni Królika
Wydawnictwo: HarperCollins
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 400

niedziela, 20 września 2015

"Wyspa zombie" - Øystein Stene

Tam, gdzie mieszkają zombie...

   Najpierw była moda na wampiry – pamiętacie: świecące, zabawne, krwiożercze, przystojne, zabójcze, odporne na to i owo. Ale przyszedł czas, że do akcji wkroczyły zombie. Nie tylko na ekranach, także w literaturze. Najczęściej zwane „żywe trupy” kojarzą nam się z potworami chcącymi pożreć mózgi żywych ludzi. Stereotyp jakich wiele. A czy zastanawialiście się chociaż raz, skąd się biorą zombie? Może to nie takie typowe pytanie, jak skąd się biorą dzieci, ale przynajmniej kilku osobom takie pytanie nasunęło się na myśl. Intrygującą koncepcję prezentuje Øystein Stene w swojej książce „Wyspa zombie”. Nietypowa opowieść, nieco nudnawa, ale przedstawia dość ciekawą historię wyspy, na której dzieje się wiele dziwnych rzeczy. I z pewnością rzucają zupełnie inne spojrzenie na stworzenia, jakimi są zombie…

   Gdzieś pośrodku Atlantyku leży wyspa Labofnia – miejsce, o którym nic nie wiadomo, nie ma swojego miejsca na mapach. Służby Ameryki i Europy starają się, by jej położenie ukryć przed oczami i uszami postronnych ludzi. Mieszkańcy tej wyspy są bowiem inni niż przeciętny człowiek – mają słaby puls, niską temperaturę ciała, poruszają się mozolnie i nie oddychają. Do tego dziwnego społeczeństwa trafia rozbitek Johannes van der Linden. Nie ma pojęcia, skąd się wziął, nie ma żadnych wspomnień. Musi dostosować się do panujących tam reguł, dopasować do środowiska. Wkrótce jednak odkrywa wiele tajemnic, które przyczynią się do jego przyszłości i przyszłości całej wyspy.

   Chociaż na co dzień nie gonię za tematyką podobną do zombie, to książka wydała mi się dość intrygująca. I nie pomyliłam się, ponieważ okazała się dość ciekawym doświadczeniem. Trudno było jednak przebrnąć przez pierwsze strony – akcja bowiem rozkręcała się z takim mozołem, że powoli traciłam jakąkolwiek nadzieję na coś wartego uwagi, coś bardziej wciągającego. Jednak po słabym początku nadeszła pora na mocniejsze brzmienie i każda kolejna strona była dla mnie nowym odkryciem. Po jakiś stu stronach fabuła wyglądała coraz ciekawiej: autor wplatał w nią coraz więcej intrygujących wydarzeń i tajemniczych doniesień; główny bohater stał się bardziej zdecydowany i bardziej zdecydowane były jego działania. Ale nie tylko akcja przybrała tempa, również coraz to nowsze i ciekawsze fakty pojawiały się w książce. Teoria autora na temat zombie zaczęła powoli nabierać sensu, a finał na szczęście okazał się dobry. Patrząc na całokształt to książka niestety jest lekko nudnawa, ale spojrzenie pisarza na topową ostatnio postać zombie rekompensuje w pewien sposób nasze oczekiwania. Potrzeba jedynie więcej cierpliwości, by poznać całkowity sens tej historii.

   Powiedziałam o niej „intrygująca”, bowiem swoją koncepcję autor nie buduje jedynie na opisie wyspy i jej mieszkańców. Książka zawiera częściowo wpisy historyczne, które splata z Labofnią i jej lokatorami. Tworzy tym samym archiwum, dzięki któremu nasza wiedza na temat tej wyspy jeszcze bardziej się poszerza. Poznajemy zatem punkt widzenia nie tylko mieszkańca Labofni w postaci Johannesa van der Lindena, ale zwykłych ludzi, którzy badają i odkrywają „nietypowe” ich zachowania; co czują, jak sobie z tym radzą i w jaki sposób doszli do określenia ich słowem ‘zombie’. Brzmi jak dobry wstęp do apokalipsy, ale z pewnością nadaje tej powieści charakter.

   „Wyspa zombie” to przez wielu określana niesamowitą książką, również przez sporą część została porzucona w środku lektury, określając ją gniotem i nieporozumieniem. Prawdą jest, że każdy z nich ma w tym trochę racji. Autor stworzył intrygującą historię, która na mnie osobiście zrobiła wrażenie, jednak trudno było od samego początku zapałać do niej sympatią. Akcja toczyła się w tempie powolnych mieszkańców Labofni, w której trudno było się odnaleźć. Jedynie cierpliwość i ogromna ciekawość pozwoliły mi dokończyć historię, która ostatecznie okazała się dobrym pomysłem. Jest zdecydowanie interesującym spojrzeniem na zombie, jednak polecam jedynie mocno zdeterminowanym czytelnikom. Zbyt wielkie oczekiwania mogą okazać się zgubą…
Autor: Øystein Stene
Tytuł: Wyspa zombie
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 328

środa, 16 września 2015

Ostatnio przeczytałam...#4 - "Love, Rosie"


"Love, Rosie" - Cecelia Ahern
Rosie i Alex od dzieciństwa są nierozłączni. Życie zadaje im jednak okrutny cios: rodzice Alexa przenoszą się z Irlandii do Ameryki i chłopiec oczywiście jedzie tam razem z nimi. Czy magiczny związek dwojga młodych ludzi przetrwa lata i tysiące kilometrów rozłąki? Czy wielka przyjaźń przerodziłaby się w coś silniejszego, gdyby okoliczności ułożyły się inaczej? Jeżeli los da im jeszcze jedną szansę, czy Rosie i Alex znajdą w sobie dość odwagi, żeby spróbować się o tym przekonać? Czy warto czekać na prawdziwą miłość? Czy każdy z nas ma swoją "drugą połówkę"? Może dowiemy się tego po lekturze tej ciepłej i wzruszającej powieści. [wyd.]
"Teraz już wiem na pewno, że tam, na końcu tęczy, czeka na mnie spełnienie marzeń."
   Ten tytuł zna prawie każdy. Raz - za sprawą autorki, której nazwisko jest rozpoznawalne, i dwa - niedawno w kinach można było obejrzeć jej ekranizację. Przyznam szczerze, że nie gonię za popularnością danej książki bądź serii, bo w wielu przypadkach czułam się rozczarowana i oszukana. Jednak w tym przypadku czułam się zaintrygowana, wiele osób mi znanych serdecznie ją polecało. No i po paru drastycznych kryminałach łaknęłam czegoś lekkiego :) 
   Pomysł zatem był dobry. A jak oceniam książkę? Muszę przyznać, że podobała mi się. Nie zrobiła piorunującego wrażenia, ale przez wiele momentów świetnie się bawiłam i po skończeniu lektury pozostał na mojej twarzy szeroki uśmiech. To ciekawa historia, w której uczucia grają główną rolę, a ich różnorodność jest jak przysłowiowy rollercoaster. Piękna przyjaźń, która trwa przez lata, aż w końcu dojrzałe wnioski, że to tak naprawdę coś więcej, jednak na wiele rzeczy jest już za późno.
   To zdecydowanie książka dla cierpliwych. Wiele emocji wzbudza ciągłe rozmijanie się celów obojga młodych bohaterów - Alexa i Rosie. Jeszcze nigdy nie czekałam na finał z tak wielkim zaangażowaniem. I nie dlatego, że zmęczona chciałam, aby w końcu się skończyła, ale po to, by wreszcie sprawdzić, czy uda im się dojść do porozumienia, czy ich drogi w końcu się zetkną, czy też nareszcie zrozumieją istotę sprawy. Zrodziła we mnie tak wiele pytań, że nie mogłam nie skończyć tej powieści.
   I jeszcze jedno. To intrygująca książka ze względu na formę zapisu jej treści. Żadna tam proza, jedynie epistolarne fragmenty, czyli listy, e-maile, rozmowy na czatach i komunikatorach. W ten sposób autorka nie kreuje indywidualnej postaci, nie opisuje jej wyglądu i historii jej życia. My poznajemy ją przez pryzmat tego, co pisze do danej osoby, o czym, w jakim celu, itp. Bardzo ciekawie to wygląda, wcale nie czułam się mało poinformowana, wręcz przeciwnie. W tak prosty i krótki sposób dowiedziałam się więcej na temat bohaterów, aniżeli w zwykłej książce. Świetny pomysł na konstrukcję.
   Prosta i lekka historia, bardzo emocjonalna, często zabawna i momentami smutna. Ale przede wszystkim potrafi poprawić nastrój, a nawet zainspirować czy zachęcić do podobnych lektur. Ja czuję się wielce zachęcona. I polecam!

Metryczka:
Cecelia Ahern, "Love, Rosie" (Dawniej:"Na końcu tęczy")
Wyd. Akurat, ISBN:978-83-7758-746-1
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 512

niedziela, 13 września 2015

''Śmiercionośny upominek" - Erik Axl Sund

Muzyka, która zabija...

   Erik Axl Sund – pod tym nazwiskiem kryje się dwóch szwedzkich pisarzy, którzy wspólnymi siłami stworzyli serię „Oblicza Victorii Bergman”, znaną już polskim czytelnikom. Swoją drogą to świetny cykl, mroczny i pełny zaskoczeń. Ten szwedzki duet potrafi pisać naprawdę dobrze, co udowodnili po raz kolejny w swojej najnowszej książce pt. „Śmiercionośny upominek”. Jako fanka dreszczowców muszę stwierdzić, że to jedna z niewielu książek, która wywołała u mnie prawdziwą gęsią skórkę. Inteligentnie rozegrana, zaskakująca, mroczna, z charakterem. A to tylko namiastka tego, czego tu doświadczymy…

   W Szwecji dochodzi do fali samobójstw młodych ludzi. Odbierają oni sobie życie w różny sposób, jednak wszystkich łączy zainteresowanie do muzyka o pseudonimie Hunger. Kiedy umierają, mają na uszach słuchawki, z których płynie dziwna muzyka. Śledztwo w tej sprawie przejmuje Jens Hurtig, który próbuje połączyć nietypowe samobójstwa z serią zabójstw, do których dochodzi w międzyczasie. Jest niemal pewny, że istnieje pewne powiązanie między tymi sprawami. Zaangażowanie policjanta odbija się echem pośród jego znajomych, którzy okazują się być zupełnie innymi osobami niż z początku sądził.
„Do decylitra wódki dodaj decylitr detergentu. Wypij śmiertelną mieszankę, ale nie wymiotuj. Nawet wtedy, gdy wychylasz kolejną szklankę. I następną…”
   Chyba nie spotkałam do tej pory książki, w której byłoby aż tyle trupów. Poważnie. Ale skoro jest trup, jest i śledztwo, a skoro jest śledztwo – to znaczy, że coś się dzieje. A dzieje się tu, oj dzieje. „Śmiercionośny upominek” to zdecydowanie krwawa fabuła, która wstrząsa nawet najbardziej odpornych czytelników. Autorzy doskonale postarali się o to, by odbiorca nie spał podczas lektury – zaserwowali mu iście krwawą jatkę. Samobójstwa, zabójstwa, ostateczne starcie, które oczywiście prowadzą do czego?... ano do kolejnej śmierci. A wszystko to w mrocznym stylu, wokół szarości szwedzkich ulic. Na samą myśl się wzdragam, a przecież lekturę mam już za sobą. Pragnę jednak uspokoić – nie będzie sennych koszmarów. To tylko nadaje mocnych wrażeń, które wbijają w fotel, nie pozwalają o książce zapomnieć. A zdecydowanie o niej nie zapomnimy…

   Tempo akcji jest mocno dynamiczne. Autorzy posłużyli się krótkimi rozdziałami, w których przedstawiają perspektywę każdego występującego bohatera. Przy czym oczywiście postarali się, by nie namieszać nam w głowach. Tym samym jest to opowieść z punktu widzenia każdej postaci – duża, bardzo duża różnorodność. I strasznie intrygująca.

   Cieszę się również, że autorzy od początku do końca utrzymali tę szarą rzeczywistość, w której rozpoczęli akcję. Szarość i monotonność tła jest tutaj istotnym elementem, bowiem nadaje książce indywidualny charakter. Staje się ona przygnębiającym obrazem, ale świetnie pasującym do rozgrywanych wydarzeń. Nie zasłonili go również dodatkowymi wątkami (nie ma romansu – uff), skupili się tylko i wyłącznie na istocie sprawy, dzięki czemu historię łatwiej przyswoić. I zdecydowanie wygląda ona fascynująco, wywołuje dreszcze i zapada w pamięć.

   „Śmiercionośny upominek” to od dziś jedna z moich ulubionych książek. Uwielbiam mroczne historie, w których każdy rozdział wywołuje dreszcze, a ten tytuł zdecydowanie zrobił na mnie wrażenie. Pełna emocji i szarości, krwawych czynów i destrukcyjnych myśli, gdzie trupy wyściełają każdy zakamarek powieści. Do samego końca trzyma w napięciu, a samo zakończenie jest nie tyle zaskakujące, co mocno przygnębiające. Tak jak cała książka, w której próżno szukać sielanki. Mocna powieść, z charakterem. Gorąco polecam!
Autor: Erik Axl Sund
Tytuł: Śmiercionośny upominek
Wydawnictwo: Sonia Draga
Rok wydania: 23 września 2015
Liczba stron: 368

środa, 2 września 2015

"Wybrana" - Naomi Novik

Być wybraną...

   Polskie bajki i baśnie potrafią wykreować wyobraźnię, czego dowodem jest Naomi Novik, autorka powieści fantasy pt. „Wybrana”. To właśnie opowieści o Babie Jadze sprawiły, że mamy możliwość poznania niezwykłej historii, która nie tyle oczarowuje, co także pozwala cofnąć się w czasie do chwil naszego dzieciństwa, kiedy sięgaliśmy po najwspanialsze polskie opowieści. To niezwykle klimatyczna, wciągająca i czarująca książka, która z pewnością przypadnie do gustu najbardziej wytrawnym wielbicielom gatunku.

    W królestwie Polnii, położonej w sąsiedztwie z Rusją, mieszka Agnieszka, która jest mocno związana ze swoją cichą i spokojną wioską. Otoczenie jest piękne, jednak spokój zakłóca położony w pobliżu złowieszczy Bór, który pełny jest złych mocy i stworów. Pomocą dla mieszkańców jest jedynie samotny czarodziej zwany Smokiem, który mieszka w wysokiej wieży i pojawia się tylko wtedy, gdy jest to konieczne. Co więcej, co dziesięć lat wybiera jedną 17-latkę, którą zabiera do siebie, by była mu służącą. Kiedy zbliża się kolejny dzień wyboru, jedną z kandydatek jest Agnieszka, jednak jej obawy nie dotyczą niej samej, lecz jej przyjaciółki Kasi – pięknej i urodziwej panny. Nie dziwne więc, że czuje się zaskoczona, gdy czarodziej dokonuje zupełnie innego wyboru…

   Czułam, że ten tytuł może być dobry. Lecz nie sądziłam, że tak mocno mi się spodoba. „Wybrana” to czarująca opowieść, w której próżno szukać wad. Jest nie tylko dobrze przemyślaną historią, ale także magiczną i mocno klimatyczną opowieścią. Już od pierwszych stron aż czuć woń starej baśni – takiej, jaką mieliśmy okazję nie raz czytać w dzieciństwie. Narratorką jest główna bohaterka, Agnieszka, która fantastycznie sprawdza się w roli naszego przewodnika. Jej język, sposób przedstawienia sytuacji – dodajmy, że opisy są naprawdę obszerne i przeważają na całości (ale są świetne, naprawdę) – są charakterystyczne, jakby nie opisywała jedynie własne przygody, ale opowiadała nam bajkę. Przyznam szczerze, że przez cały odnosiłam wrażenie, jakbym czytała starą dobrą baśń, a nie współcześnie napisaną powieść fantastyczną. Jej urokliwa fabuła niemal przeniosła mnie w czasie do okresu dzieciństwa, kiedy to zaczynałam przygodę z czytaniem. Wtedy też nie było tak mrocznie i dojrzale jak w „Wybranej”, ale efekt z pewnością był ten sam. Niesamowita sprawa!

   Nie tylko z polskich baśni autorka zaczerpnęła inspiracji. Naomi Novik, chociaż urodzona w Nowym Jorku, ale wydana na świat przez rodowitą Polkę, zawarła w swej książce wiele innych polskich nazw, imion i tradycji. Dzięki temu historia wydaje się nam bliższa, bardziej taka „nasza”. W połączeniu z fantastyczną fabułą wyszło naprawdę ciekawie, a historia zyskała nie tylko na oryginalności; dopełniły całkowity wizerunek powieści. To bardzo ważne, bo samą akcją i ładnie brzmiącymi zaklęciami tak intrygującej fabuły być może nie udałoby się jej stworzyć. A tak mamy świetny tytuł naszpikowany oryginalnymi „dodatkami”, w wyniku czego „Wybrana” to nie tylko fantastyczna książka, ale opowieść, która na długo zapada w pamięć.

   Myślę, że mogę zaryzykować stwierdzenie, że to jedna z najlepszych powieści fantastycznych, jakie miałam okazję poznać w ostatnim czasie. Ma wszystko to, co najbardziej lubię: dobrego narratora, przemyślaną i sensowną fabułę, wciągającą i zaskakującą akcję, a także mnóstwo ciekawych elementów, które są tworem wyobraźni samego autora. „Wybrana” to mroczna acz klimatyczna opowieść, która oczaruje każdego, kto postanowi poznać ten świat. Jej baśniowy charakter i prostota nadają jej niecodziennego uroku, który trwa od samego początku do samiutkiego końca. Polski akcent i piękna okładka dopełniają całości. Całości, którą każdemu do poczytania polecam…
Autor: Naomi Novik
Tytuł: Wybrana
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 512

wtorek, 1 września 2015

"Zwykły człowiek" - Graeme Cameron

"Taki zwykły seryjny morderca..."

   Poszukiwania dobrego thrillera wcale nie jest proste. Tytułów dzisiaj znajdziemy wiele, jednak ich jakość bywa skrajnie różna. Jako wielbicielka gatunku cenię sobie dobry dreszczowiec, w którym nie brakuje momentów mrożących krew w żyłach, a pozostałe wątki nie zasłaniają istoty sprawy. W ostatnim czasie napotkałam kilka różnych technicznie powieści, m.in. „Zwykły człowiek” autorstwa Graeme’a Camerona. Jednak wymieniony przed chwilą tytuł mogę zaliczyć do jak najbardziej udanych, czego zasługą jest intrygujący i nietypowy obraz seryjnego mordercy. Do końca historii dotrwałam z niemałym zaangażowaniem i chociaż zakończenie okazało się lekkim rozczarowaniem, to z pewnością tytuł ten zasługuje na miejsce wśród najlepszych.

   Jest anonimowy. Nie znamy jego imienia, jest zwykłym, pospolitym człowiekiem. Codziennie mijamy go w drodze do pracy, wymieniamy spojrzenia podczas zakupów. Wydaje się miły, uczynny, grzeczny w stosunku do innych. Ale ma pewien sekret – morduje młode kobiety, których śmierć przynosi mu ukojenie. To dla niego chleb powszedni, potrzeba jak każda inna – złowić i zaatakować jak drapieżca. Pewnego dnia jednak coś się zmienia: jeden nieostrożny ruch przeradza się w chaos. To, co było tajemnicą, może wyjść na jaw. I nie jest w stanie tego powstrzymać…

   Jeszcze zanim przeczytałam ten tytuł, czułam, że może być dobry. I nie pomyliłam się. „Zwykły człowiek” to historia, która wygląda naprawdę mrocznie. A to za sprawą narratora, który w tym przypadku jest seryjnym mordercą. Mamy zatem okazję poznać historię z perspektywy głównego winnego – autor wprowadza czytelnika w mroczny umysł zabójcy młodych kobiet, dla którego mordowanie jest rutyną. Czytając powieść śledzimy jego kroki, tok rozumowania, plany na przyszłość – wszystko. Wygląda to przerażająco, ale zarazem mocno intrygująco. Fragment o filecie z Sarah w pomarańczach był tak szokujący, że aż wstrzymałam na moment lekturę, a uwierzcie – rzadko odczuwam coś takiego. Mimo paraliżujących fragmentów, fabułę śledzimy z niemałym zaangażowaniem, czego zasługą są nagłe zwroty akcji. Autor najpierw serwuje nam mroczną osobowość głównego bohatera po to, by za chwilę ukazać go w zupełnie innym świetle. Okazuje się, że on też ma uczucia, z czym nie może sobie poradzić. To wywołuje kolejną lawinę wydarzeń, których nie jesteśmy w żaden sposób zatrzymać. Doprowadza to w konsekwencji do zupełnie innego zakończenia niż moglibyśmy się spodziewać.

   No właśnie, zakończenia może się nie spodziewałam, ale ostatnie rozdziały książki nieco mnie rozczarowały. Przyznam, że bardziej podobała mi się książka w momentach, kiedy nasz seryjny morderca knuł, działał i planował. Później fabuła nieco złagodniała, nawet bohater wydawał się inny. Autor zdecydowanie namieszał, czuć można wyraźnie, jakby pod koniec powieść zubożała na oryginalności – wyparował gdzieś charakter z początkowych stron, zniknął gdzieś mrok, ustępując szarym odcieniom. I gdyby nie końcowe wydarzenia, kiedy to następują liczne zgony i morderstwa, kiedy Cameron postanawia odwrócić sytuację o 180 stopni, być może nie oceniłabym jej tak wysoko. Bo gdyby utrzymał ten klimat od początku do końca, „Zwykły człowiek” stałby się lekturą doskonałą. W każdym calu.

   Zapomnijmy jednak o rozczarowaniach i skupmy się na pozytywach. Ten tytuł z pewnością mogę zaliczyć do grona ciekawych thrillerów. Wciąga, intryguje, przeraża. Momentami potrafi zmrozić krew w żyłach do tego stopnia, że ciężko będzie nam uwierzyć, do czego zdolny jest zwykły człowiek. Świetnie obrazuje również postać seryjnego mordercy, a to zasługa pomysłowego przekazania narracji w ręce samego zabójcy. To dodatkowo punktuje tę książkę, bowiem daje nam to spojrzenie na sprawę z zupełnie innej strony. Brzmi groźnie, ale uwierzcie – gra jest warta świeczki. Czy polecam? Oczywiście. Mimo lekkiego rozczarowania czuję, że innych również może ta fabuła zahipnotyzować…
Autor: Graeme Cameron
Tytuł: Zwykły człowiek
Wydawnictwo: HarperCollins Polska
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 288