czwartek, 28 listopada 2013

"Carnivia. Bluźnierstwo" - Jonathan Holt

Wirtualny świat, który tworzy grozę...

   Często mamy do czynienia z powieściami, które mają większy rozgłos aniżeli własną wartość. To nic złego, że książka ma własną szeroko pojętą reklamę, jednak w niektórych przypadkach zachwalanie pod niebiosa tytułu, który dopiero ma wejść na rynek, jest lekką przesadą. Przykładem takiej sytuacji jest powieść Jonathan’a Holt’a pt. „Carnivia. Bluźnierstwo”. Z jednej strony kusi nas niesamowitą intrygą, którą podsyca nam zwiastun, przygotowany w celach marketingowych. Z drugiej, kiedy już sięgniemy po książkę, czujemy rozczarowanie. To przecież miało być takie dobre!
Jak widać, czasem nie warto słuchać reklam…

   Na stopniach kościoła Santa Maria Della Salute znaleziono zwłoki młodej kobiety, która ubrana była w szaty katolickiego księdza. Zbrodnia połączona ze świętokradztwem. Kapitan Kat Tapo dostrzega w tym wszystkim pewien związek: tatuaż kobiety i znalezione niedawno graffiti, jednak ma związane ręce, kiedy otrzymuje rozkaz zamknięcia sprawy. Pewien haker, który jest twórcą wirtualnej Wenecji, może być kluczem do odpowiedzi w tym śledztwie. Czy Kat podąży za jego śladem, czy też zgubi się w szlamie i błocie drugiej Wenecji?

   Treść tego thrillera z pewnością intryguje. Ma w sobie mnóstwo elementów, które mogą stworzyć coś wyjątkowego. Czy ta sztuka udała się autorowi tej książki? Po części na pewno. Jednak takie bogactwo może zostać też źle wykorzystane i niestety widać to w wielu miejscach tutejszej fabuły. Z pewnością nie należy czepiać się samego pomysłu ani stylu literackiego. Te dwa elementy są ze sobą ściśle powiązane i wyglądają naprawdę dobrze. Gorzej natomiast wygląda samo kreowanie niektórych sytuacji, poszczególnych wątków, rozmaitych opisów. Autor, jak można łatwo zauważyć, pewnie czuje się w tworzeniu scen i dialogów, jednak niekiedy można poczuć pewien przesyt treści, niektóre wątki są zbędne i przeszkadzają w czytaniu. Pojawiają się też w najmniej odpowiednich momentach, co prowadzi do niezłej dekoncentracji…

   Ten tytuł można śmiało traktować jako pewnego rodzaju wyzwanie. Jest to bowiem dość mało obszerna powieść jak na taką liczbę informacji. Ponadto zawiera dość sporo żargonu wojskowego, sporo treści o katolicyzmie, co zwykłemu czytelnikowi może utrudnić lekturę. Choć z drugiej strony można traktować ją jako źródło nowej wiedzy… Nie o to jednak chodzi. W tłoku tak wielu elementów duch tej zagadki, zaplanowanej intrygi, znika gdzieś pomiędzy wątkami. Chociaż czujemy tę ciekawość, która została w nas zaszczepiona jeszcze przed rozpoczęciem czytania, to powoli zanika, dlatego koniec może okazać się mniej spektakularny niż zakładaliśmy. Czyli kolejny powód do rozczarowania.

   Jest jednak jedna rzecz, która w tej książce bardzo przypadła mi do gustu. Chodzi o wykreowanie mrocznego portalu o nazwie Carnivia.com. To również Wenecja, jedynie wirtualna, w której dzieją się tajemnicze rozmowy, rozsiewane są plotki, a co najważniejsze: choć użytkownicy są anonimowi, twórcy portalu wiedzą wszystko na ich temat, począwszy od imienia skończywszy na zawodzie, w jakim pracują oraz ich życiowych problemach. Można znaleźć tam również plotki na własny temat, co jest intrygujące jak i straszne zarazem. Ten pomysł wyszedł autorowi naprawdę nieźle, dotąd nie spotkałam książki, gdzie jednym z motywów jest strona internetowa, która daje wiele satysfakcji, ale również szkodzi. Jest nieuchwytna. Pokusił się na oryginalność i ten sposób się udał. Nadaje powieści charakteru i choć nie jest ona najlepsza, to ten motyw z pewnością ją poprawia. 

   Ocena tej książki to naprawdę ciężki orzech do zgryzienia. Z jednej strony mamy do czynienia z intrygująca powieścią, w której śledztwo prowadzi przez korupcję, międzynarodowe konflikty i piękną Wenecję – tą prawdziwą jak i wirtualną. Fabuła jest mroczna, w pewien sposób wprawia w dreszcze i pozostawia po sobie wiele pytań bez odpowiedzi. Z drugiej jednak jej prawdziwe oblicze nie jest aż tak kolorowe: lekki przesyt, za dużo niepotrzebnych scen czy też po prostu ziejąca nuda, która pojawia się bardzo często. Niektórzy naprawdę poczują rozczarowanie, zwłaszcza, że obok takiego tytułu nie powinno przechodzić się obojętnie. Ale często tak intrygujące powieści są naprawdę mylące, dlatego warto mieć się na baczności. „Carnivia. Bluźnierstwo” to pierwsza część trylogii, więc z ostatecznym osądem poczekam do kolejnej części. Być może będzie dużo lepsza niż pierwsza i być może naprawi to zepsute wrażenie po swojej poprzedniczce. Tymczasem zostawiam Was z maleńkim pytaniem: jesteś pewny, że chcesz wejść do Carnivii? To tylko i wyłącznie Twój wybór…
Autor: Jonathan Holt
Tytuł: Carnivia. Bluźnierstwo
Wydawnictwo: Akurat
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 398

wtorek, 26 listopada 2013

"Odd Thomas. Diabelski pakt" - Dean Koontz

Duchy też potrzebują przyjaciół...

   Powieści graficzne mają to do siebie, że ułatwiają nam zobrazowanie sobie każdego wątku, który został stworzony przez autora. Bo w końcu cały obraz został już przedstawiony przez rysowników. Jednak nie jest to do końca lubiany zabieg przez czytelnika. Dlaczego? Nasza wyobraźnia przysypia podczas lektury komiksu. Jesteśmy jedynie świadkami gotowej już obrazkowej historii. Czyli nici z osobistego kreowania. Ale z pewnością są i pozytywne strony. Jeśli tylko pomysł jest dobry, wykonanie również nie należy do najgorszych, to historie mogą powstać całkiem interesujące. Na przykład taki „Odd Thomas. Diabelski pakt”, który mieści w sobie nie tylko obrazkową historyjkę o młodym człowieku, który widzi duchy, ale również intrygującą zagadkę kryminalną. Już sama idea brzmi nieźle, więc może warto się do komiksów przekonać?

   Odd Thomas to młody człowiek, który żyje w spokojnym miasteczku Pico Mundo i pracuje w małej knajpce. Jednak jest jedna rzecz, która go wyróżnia: Odd widzi duchy. Pewnego dnia spotyka ducha małego chłopca, który jest nieszczęśliwy. Okazuje się, że jego śmierć jest tylko początkiem, a pościg za zabójcą okazuje się trudniejszy, niż się wydaje. Co gorsza, wciąż planuje zabijać. I nie wiadomo, w którym kierunku za nim podążyć…

   „Odd Thomas. Diabelski pakt” to bardzo intrygujący komiks. Z jednej strony mamy lekko banalną historyjkę obrazkową, nie oszukujmy się, nie jest ona zbyt wymagająca, jednak z drugiej bardzo przekonywujący jest motyw zbrodni i całe śledztwo, nad którym pracuje bohater. Jestem miłośniczką kryminałów, dlatego to połączenie bardzo przypadło mi do gustu i chociaż ma pewne niedociągnięcia, w stylu łatwej zagadki czy też zbyt oczywistych tez, to właśnie forma graficzna wypełnia takie niedoskonałości. Autorka ilustracji – Queenie Chan bardzo dobrze poradziła sobie z graficznym przedstawieniem scenariusza. Jej szkice są miłe dla oka, szczegółowe, ale przede wszystkim perfekcyjne. Gdybym musiała wyobrazić sobie wszystkich bohaterów, nie wiem, czy wyglądaliby lepiej od oryginałów…

   Prócz powyższych cech, zbyt wiele więcej nie da się o tej powieści powiedzieć. Zaznaczę jednak również, że lektura „Odd Thomas. Diabelski pakt” okazał się całkiem przyjemnym doświadczeniem. Szybko i efektowanie można poznać całą historię, a co więcej, ma się wrażenie, że nie jest to tylko komiks, ale dobrze wyreżyserowana animacja, którą oglądamy, a nie czytamy. Duet Deana Koontz’a oraz Queenie Chan bardzo dobrze się sprawdził, więc mam nadzieję, że powstaną kolejne projekty i będą one równie efektowne, jak Odd Thomas. 

   „Odd Thomas. Diabelski pakt” to ciekawe literackie doświadczenie. Choć większą frajdę znajdą w nim miłośnicy komiksów, to wydaje mi się, że również zwykli pożeracze powieści wszelakiej maści znajdą w niej dla siebie wiele ciekawych aspektów, które zapamiętają. Jakość grafiki jest na wysokim poziomie, literacko – trochę kuleje. Jednak połączenie dobrego scenariusza z rysunkiem dało efekt ciekawej historii. Polecam.
Autor: Dean Koontz
Tytuł: Odd Thomas. Diabelski pakt
Wydawnictwo: SQN
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 203

poniedziałek, 25 listopada 2013

"Powtórnie narodzony" - Margaret Mazzantini

Droga do szczęścia bywa długa i kręta...

   Są takie historie romantyczne, które źle nam się kojarzą. Romans jest banalny, uczucia sztuczne, a całość opiera się na intymnych relacjach, które tkwią tam aż do przesytu. Istnieją jednak również takie, które w subtelny sposób ukazują siłę uczucia, jakie potrafi się nawiązać między ludźmi. Z pozoru zwyczajnie wyglądające, a z czasem nabierające siły i namiętności, radości i wzajemnego porozumienia. Do tego typu historii z pewnością można zaliczyć tytuł „Powtórnie narodzony” autorstwa Margaret Mazzantini, chociaż nazwanie tej książki romansem jest czystym niedopowiedzeniem. To tylko przykrywka, pod którą istnieje prawdziwa i dramatyczna rozgrywka. Jeśli jeszcze nie słyszeliście o tym tytule, to wiedzcie, że właśnie poznajecie najbardziej piękną i jednocześnie smutną historię, jaka mogła ostatnio powstać…

   Gemma to z pozoru szczęśliwa i spełniona kobieta. Ma męża, dorosłego prawie syna i dom we Włoszech. Pewnego dnia zostawia to wszystko za sobą i wyrusza z synem do Sarajewa, szlakiem jej przeszłości. Na miejscu spotyka Gojko, bośniackiego poetę, jej dawnego przyjaciela, który tym razem również opiekuje się podczas jej pobytu w tym mieście. Dzięki niemu kiedyś poznała Diega – swą wielką miłość. Pobyt w Sarajewie jest dla niej swoistym przeżyciem, znów czuje ducha walki sprzed lat i czyste pragnienie macierzyństwa, jakie nią owładnęło. Nic nie jest jednak takim, jakim się wydawało, zwłaszcza wtedy, gdy Gemma w końcu poznaje całą prawdę…

   Dotąd wyczytałam dość sporo romantycznych powieści, jednak żadna nie zdołała mnie poruszyć w tak dużym stopniu, jak książka Margaret Mazzantini. „Powtórnie narodzony” to historia, która nie jest zwykłym obrazem romansu sprzed lat, do którego powraca bohaterka. Jesteśmy świadkami bogatej historii, która miała początek dawno temu, w Sarajewie, kiedy ludzie byli odstrzeliwani przez snajperów jak zwierzyna, a która ma piękne, a zarazem trudne konsekwencje. Gemma, główna bohaterka, nie tylko zakochuje się w amerykańskim fotografie, ale z czasem pragnie zostać również matką. Wokół kurz, brud i krew zabitych, a tak „zwyczajny” wątek dominuje i podsyca w nas emocje. Nie idzie się temu oprzeć. I to jest właśnie bardzo intrygujące połączenie: z jednej strony mamy do czynienia z romansem dwojga ludzi, miłością silną i czystą. Z drugiej zaś charakter powieści ma wymiar mocno dramatyczny. Nie należy jednak traktować osobliwie. To połączenie jest naprawdę świetnie skonstruowane i cała opowieść wręcz magiczna i niepowtarzalna.

   Cała konstrukcja, począwszy od charakterystycznych bohaterów aż po ich uczucia i środowisko, w jakim się znajdują, nadają fabule realny wymiar. Wszystko wygląda tak prawdziwie, tak realistycznie, iż można odnieść wrażenie, że nie jest to tylko fikcja literacka, ale prawdziwa opowieść pewnej kobiety, która pragnęła podzielić się z nami własnymi doświadczeniami. Widać wyraźnie, że autorce zależało na wiarygodnym przedstawieniu własnej historii i śmiało należy stwierdzić, że ten zabieg udał się w stu procentach. Czytając ten tytuł nie odczujemy czegoś w rodzaju sztucznych emocji, sztucznych i sztywnych uczuć. Poznamy za to coś pięknego, co zostało stworzone na bazie ludzkiego życia. 

   „Powtórnie narodzony” to wspaniała opowieść. Nic więc dziwnego, że zainteresowała ona producentów filmowych. Mam nadzieję, że zainteresuje również szerokie grono czytelników w Polsce, bowiem jest to historia z pozoru zwyczajna, a jednak potrafi wycisnąć z czytelnika wiele, bardzo wiele łez. Powieść ta jednak nie tylko wzrusza, ale jednocześnie nadaje inne spojrzenie na świat. Dramat, jaki rozgrywa się w tle, pozwala na zadanie sobie kilku istotnych pytań. Dogłębną interpretację pozostawiam jednak każdemu, kto zdecyduje się na lekturę tej książki. Niczego nie straci, a zyska bardzo wiele. Na przykład wiele pamiętnych chwil z lekturą. Bo o niej, tak naprawdę, trudno będzie zapomnieć. Polecam!
Autor: Margaret Mazzantini
Tytuł: Powtórnie narodzony
Wydawnictwo: Sonia Draga
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 524

piątek, 22 listopada 2013

"Miodowa pułapka" - Unni Lindell

Uważaj na tego, kto mieszka za rogiem...

   Unni Lindell to norweska pisarka, która jawi się jako kolejna skandynawska autorka kryminałów. W ostatnim czasie na naszym rynku pojawiła się jej kolejna książka „Miodowa pułapka”, która powinna zachwycić fanów tego gatunku. Ale czy spełnia swoje zadanie? Można powiedzieć wiele na temat tej powieści, ale nie z pewnością to, że jest świetna. Choć ma w sobie pewien charakter, pewien ciekawy styl, to całość można potraktować jako swego rodzaju porażkę. Nie jest zła, beznadziejna czy też okropna. Jednak potrafi rozczarować i to porządnie…

   Pewnego dnia zaginął młody chłopiec. Nie wrócił ze szkoły do domu, a ostatnią osobą, która go widziała, jest podstarzała kobieta, która nie znosiła, jak dzieci deptały jej ogródek. Jakiś czas później znalezione zostaje ciało młodej kobiety. Te dwie sprawy są  od siebie różne, jednak komisarz Cato Isaksen doszukuje się w nich powiązania. Wszystko bowiem kieruje się w jedną stronę – do ciężarówki rozwożącej lody. I jej kierowcy. Czy uda się znaleźć motyw i sprawcę?

   Głównym problemem tej książki są zbyt banalne wątki, które w konsekwencji nie zostały dobrze rozwinięte. Czytając „Miodową pułapkę” można odnieść wrażenie, że wszystko dzieje się tam na raz. Brakuje pewnej chronologii, punktu zaczepienia, który skupi uwagę odbiorcy na jednym istotnym fakcie. Historia jest trochę pokręcona, łatwo się w niej zgubić, a co najgorsze – rozwiązanie kryminalnej zagadki przychodzi z ogromną łatwością. Końcówka powieści wcale nie staje zaskoczeniem, tylko potwierdzeniem własnych przypuszczeń. I choć w paru procentach pojawiają się dodatkowe „atrakcje”, których się nie spodziewaliśmy, rozczarowanie jest takie samo.

   Druga sprawa – bohaterowie. Czytając serie kryminalne, w których jeden z śledczych jest postacią przewodnią (w tym przypadku – Cato Isaksen), ta właśnie postać dominuje w całości, nadaje pewien charakter. Nie tłumi wydarzeń, ale jest znakiem rozpoznawczym danej serii, tak jak na przykład Harry Hole wykreowany przez Jo Nesbø czy też Maggie O’Dell – Alex Kavy. „Miodowa pułapka” ma w sobie wielu bohaterów i żaden się niestety nie wyróżnia. Zwłaszcza mało jest głównej postaci, Isaksena. Jest tak bezbarwny, że ledwo można go dostrzec. Pląta się tak po tej fabule, jakby był zmuszony do tego. Brak mu charyzmy, jakiejś ciekawej cechy, która wyróżniłaby go w tłumie. Tymczasem stał się niewidoczny, a co za tym idzie – łatwo go zapomnieć.

    Choć w stylu Unni Lindell jest widoczny charakter, to jej historia wcale go nie posiada. Jest prosty, łatwo się w niego wczytuje, a choć ma w sobie nutkę ciekawości, to wciąż pozostawia duże pokłady rozczarowania. „Miodowa pułapka” to na pewno niewymagająca lektura dla każdego, jednak dla miłośnika kryminałów, zwłaszcza tych ze Skandynawii, może być ogromnym zawodem. Dlatego nad lekturą, nad jej wyborem, radziłabym się zastanowić. Lepiej oszczędzić sobie czasu i nie dać się rozczarować. Żałuję, że ta powieść mnie nie przekonała. Naprawdę szkoda, bo czułam, że zapowiada się nieźle…
Autor: Unni Lindell
Tytuł: Miodowa pułapka
Wydawnictwo: Czarna Owca
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 374

środa, 20 listopada 2013

"Na wczoraj" - Jerzy A. Wlazło

Podróże w czasie nie zawsze nam służą...

   Ile razy mieliśmy styczność z powieściami, które mają w sobie motyw podróżowania w czasie? Dość sporo. Na polskim rynku wydawniczym rzadko jednak uświadczymy tego rodzaju tematykę. A jednak znajdzie się taki, który pokryje się z tym tematem. „Na wczoraj” autorstwa Jerzego Wlazło, to powieść fantastyczna, skierowana do dzieci i młodzieży. I właśnie ten tytuł zawiera sobie element, jakim jest podróż w czasie. Młody bohater zmaga się z wieloma trudnościami, a podróże w niewielkiej czasoprzestrzeni pomagają mu w wielu sytuacjach. Wygląda ciekawie? Nie tylko tak wygląda – tak właśnie jest.

   Dwunastoletni Jerzyk to z pozoru zwyczajny chłopiec. Do czasu, gdy odkrywa w sobie umiejętność podróży w czasie. Jego zdolność doprowadza go do tajemniczego pana Wiktora, który zaintrygowany jest jego odkryciem. Uświadamia go, że jest jednym z transjerów – kimś, kto potrafi przemieszczać się w czasie. A w przypadku Jerzyka – zapamiętywać również wszystkie wydarzenia. Kiedy poznaje innych, podobnych mu ludzi, chłopak nie bardzo potrafi odnaleźć się w zaistniałej sytuacji. Boryka się z trudem wybrania, po czyjej stanąć stronie, za kim się opowiedzieć. Podróże w czasie i współpraca z panem Wiktorem okaże się naprawdę wielkim wyzwaniem…

   Wątek podróży w czasie nie jest obcy literaturze. Pojawiło się już sporo tytułów o podobnej tematyce. A jednak, kiedy co rusz odkrywam kolejny tytuł, ma w sobie coś, co potrafi zaskoczyć.  W przypadku „Na wczoraj” Jerzego Wlazło, zaskoczyła mnie cała konstrukcja powieści. Nie spodziewałam się, że z pozoru zwyczajna opowieść dla młodzieży stanie się kawałkiem niezłej fantastycznej historii. Od początku intrygującej, a do samego końca mocno wciągającej. Przygody młodego Jerzyka z każdym kolejnym razem stawały się nie tylko ciekawe, ale i fascynujące, co czytelnikowi sprawia podwójną frajdę. Nie dość, że nie może doczekać się kolejnej, to wciąż długo rozpamiętuje każdy miniony wątek. Szczerze przyznam, że dawno nie spotkałam powieści, która w ten sposób urzeknie mnie, jako odbiorcę. I cieszę się, że nadarzyła się taka okazja przy lekturze polskiego tytułu.

   Początek jednak nie należy do najlepszych. Jerzyk jest nieco bezbarwną postacią, opis jego wyczynów, jego zachowań są lekko dziecinne. Kompletny chaos, Wydaje się, że kolejne rozdziały, kolejne strony okażą się równie słabe, jak na początku. Całe szczęście – to tylko niewielka wpadka. Z czasem historia się rozwija, nabiera odpowiedniego tempa, a bohaterowie angażują się bardziej w swoje przygody. Dlatego warto zapamiętać, żeby nie sugerować się początkiem. Choć jest kompletnie słaby, to paradoksalnie, ale jednak, zwiastuje świetną historię.

   Patrząc z boku na ten tytuł, wydaje się, że jest on typową literaturą dziecięcą i młodzieżową. Tymczasem okazuje się, że również dorośli z łatwością odnajdą się w tej historii. Czasem może nieco „gryźć” w oczy ta dziecinność, która otacza głównego bohatera, ale nie zmienia to faktu, że jego przygody stoją na wysokim poziomie i potrafią oczarować nie tylko młodszych czytelników. I to właśnie jest bardzo duża zaleta tej książki – nie trzeba być dzieckiem, aby mieć niezłą frajdę z lektury. Każdy znajdzie w niej coś dla siebie. 

   „Na wczoraj”, mówiąc krótko, to przede wszystkim ciekawa opowieść fantastyczna o młodym człowieku, który podróżował w czasie. Z pozoru zwyczajna historia, jednak w jej wnętrzu odnajdziemy wiele intrygujących i wciągających przygód nie tylko samego Jerzyka. Dodajmy również, że nie tylko młodsi odnajdą w niej zabawę, ale również dużo starsi, którzy zaczytują się w lekkich, a jednocześnie ciekawych lekturach. Powieść Jerzego Wlazło jest środkiem uniwersalnym, powiedzmy – dla każdego. Dlatego każdemu zalecam świeżą lekturę „Na wczoraj”. Naprawdę warto. 
Autor: Jerzy A. Wlazło
Tytuł: Na wczoraj
Wydawnictwo: koobe.pl [e-book]
Rok wydania: wrzesień 2013
Liczba stron: 358 [papier]

sobota, 16 listopada 2013

"Trzeci klucz" - Jo Nesbø

Harry Hole na tropie Ekspedytora

   Jeśli ktoś lubi kryminały, z pewnością zna lub przynajmniej kojarzy nazwisko Jo Nesbø. Jego cykl powieści z komisarzem Harry’m Hole niejednego czytelnika zdołał zainteresować. Nic w tym dziwnego – prosta postać, jakim jest śledczy, wzbudza pewne zaufanie i nadaje całej historii swego rodzaju realność. „Trzeci klucz” to kolejna część serii, dokładnie czwarta. W tym momencie można się zastanowić, czy nadal panuje w cyklu dobry poziom i charakter. Odpowiedź prosta – jak najbardziej. Można dodać nawet, że z każdą kolejną częścią lubimy autora i jego książki coraz bardziej. To dobre uczucie. Zwłaszcza, że do końca zostało całkiem sporo tytułów…

   W jednym z norweskich banków dochodzi do napadu. Z rąk bandyty ginie młoda kasjerka. Do akcji wkracza komisarz Harry Hole, który wraz z nową partnerką próbuje rozwikłać zagadkę, kim jest tajemniczy Ekspedytor. Nie jest to jednak proste, kiedy ginie również dawna znajoma śledczego – Anna. Będąc w kręgu nieoficjalnych podejrzeń Hole musi zaczerpnąć wszelkich środków, aby zapobiec kolejnym napadom oraz odsunąć od siebie podejrzenia. Nawet, jeśli oznaczałoby to spółkę z przestępcą. Naprawdę groźnym i skazanym przestępcą…

   „Trzeci klucz” to kolejna już część z cyklu o Harry’m Hole. Zawsze w przypadku serii kryminalnych, z jednym śledczym w roli głównej, czytelnik musi być ostrożny – nigdy bowiem niewiadomo, czy gdzieś po drodze nie zepsuje się cały charakter nie tylko bohatera, ale również jego otoczenia. Jo Nesbø jednak bardzo dobrze dba o to, aby jego bohater wciąż pozostawał niezmienny, cały czas normalny i przede wszystkim prawdziwy. Bo Harry Hole właśnie taki jest – nieidealizowany, zwyczajny człowiek z problemami. Jedyną jego pozytywną cechą, to dobry zmysł śledczego. Za grosz szczęścia. Mnóstwo pechowych związków. I pije na umór, Jim Beam to jego dobry kumpel Jak to wygląda? Mrocznie, niechlujnie, ale zwyczajnie. I prawdziwie. I to właśnie w dużej mierze przyczynia się do dużego sukcesu całej serii.

   Jo Nesbø po raz kolejny udowadnia, że zagadka kryminalna nie musi być mocno skomplikowana, ale za to dobrze ukryta. „Trzeci klucz” właśnie pokazuje ten przykład – popełniono zbrodnię, więc poszukiwany jest przestępca. Poszlaki, tropy, podejrzani, a między tym wszystkim – igranie z czytelnikiem. Nic nie jest bowiem tak proste, jak zakładamy na początku. Wydaje nam się, że już mamy pod nosem rozwiązanie, aż chce się krzyczeć: „no przecież to takie proste!”. Ale jak się okazuje, zostajemy totalnie zaskoczeni. I to nie raz. Bowiem zagadek kryminalnych jest tu dużo więcej, niż w zwyczajnej powieści sensacyjnej czy czysto kryminalnej. Sam główny bohater wplatany jest w brudną sprawę, co nadaje tej powieści jeszcze ciekawszego wyrazu. 

   O tej książce można dużo powiedzieć, pytanie tylko: w jakim celu? Aby przekonać się o jej wartości, należy samemu zaczerpnąć lektury. Bo prócz podstawowych zalet, które wymieniłam, są różnego rodzaju detale, które dla jednych będą ważne, dla niektórych mniej istotne. Ironiczny humor, dużo akcji, poszlak co nie miara, grono podejrzanych, czy też policjant alkoholik z nosem do spraw kryminalnych – tego nie da się prosto i logicznie opisać. Jo Nesbø to pisarz z wielkim talentem i to widać na pierwszy rzut oka. Wystarczy przeczytać, na ten przykład „Trzeci klucz” i już wiadomo, o co chodzi. Zachęcam gorąco do lektury. Naprawdę warto.
Autor: Jo Nesbø
Tytuł: Trzeci klucz
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 424

wtorek, 12 listopada 2013

"Prywatna sprawa" - Lesley Lokko

Miłość też ma swoją cenę...

   Często podkreślam, że literatura obyczajowa jest w pewien sposób czytelnikowi potrzebna. Nie musi zachwycać magią, nie musi intrygować zagadką kryminalną, ale przede wszystkim musi być zwyczajna. Tak jak zwyczajni ludzie, jakimi jesteśmy. Takie lektury pozwalają na dostrzeżenie tego, co istotne – tego, że inni też borykają się z wieloma problemami. I tak jak my przeżywają chwile szczęścia. Choć są w stu procentach fikcją literacką, nie przeszkadza to zażyłym relacjom, jakie tworzą się na linii bohater – odbiorca. A tak dzieje się naprawdę często. Również w powieści Lesley Lokko pt. „Prywatna sprawa”, której fabuła nie jest sielankową historią…

   Abby i Meaghan są żonami oficerów armii brytyjskiej. Ich życiu towarzyszy niepokój o mężów, ale również ciągłe przeprowadzki, aby być bliżej swojego mężczyzny. Burzliwe lata dają o sobie znać, zwłaszcza w momencie, kiedy dochodzi do gwałtów i morderstw młodych dziewczyn. Podejrzenie pada na jednego z oficerów, co niesie ze sobą wiele konsekwencji. Czy sprawcę tych okropności uda się odnaleźć i oddać sprawiedliwości?

   Okładka tej książki, można powiedzieć, nie odzwierciedla emocji i wydarzeń, jakie mają miejsce w powieści. Przynajmniej w dużej mierze. „Prywatna sprawa” autorstwa Lesley Lokko bowiem jest książką, która ma w sobie wiele urokliwych momentów, ale również mrocznych stron. Miłość i przyjaźń kontra niepewność i ciemne strony życia w wojsku. To ciekawe zestawienie, intrygujący kontrast. Autorce udało się napisać historię obyczajową, która obfituje i w radosne chwile i smutne, tragiczne momenty. I zrobiła to w taki sposób, że nie sposób nie wychwycić w niej mnóstwa emocji, jakie towarzyszą fabule i jej bohaterom. Przyznać trzeba, że czyta się to z nieskrywaną zachłannością, która powstaje już po pierwszym rozdziale. I do samego końca zostaje z czytelnikiem.

   „Prywatna sprawa” to w dużej mierze opowieść o miłości. Nie są to jednak płytkie romanse, które mamy często do czynienia spotykać, ale bardzo dobrze rozwinięte i dojrzale opisane uczucie, którego nie sposób przeoczyć. Towarzyszy bohaterom na różne sposoby i to w taki sposób, że aż chce się o tym czytać, naprawdę. Rzadko można spotkać książki, w których uczucia między bohaterami są „prawdziwe”, niczym niezmącone. A tutaj dostrzegamy tego praktycznie w każdym zakamarku fabuły. Wielkie gratulacje i podziękowania dla autorki. To wymaga nie tylko talentu, ale również mocnego emocjonalnego wyczucia. Lesley Lokko, jak widać, tego w żadnym stopniu nie brakuje.

   Jak można zauważyć, prócz zwyczajowych wątków tej powieści obyczajowej, książka zawiera również element zbrodni. Pojawiają się ofiary, podejrzenia, spekulacje. To powoli zmienia całą koncepcję zwykłej obyczajówki, co jednych może ucieszyć, innych wręcz przeciwnie. Jednak, co najważniejsze, w żaden sposób to ze sobą nie koliduje. Historia jest spójna, treściwa i bardzo wciągająca. Dodatkowe elementy nie szkodzą, a dopełniają ją, dlatego zyskuje ogromnie na wartości. Kolejny i w dodatku ogromny plus do umiejętności autorki. 

   Jeśli do tej pory nie słyszeliście o tej książce, bądź omijaliście ją z różnych powodów, to czas, aby zmienić tę postać rzeczy. „Prywatna sprawa” Lesley Lokko to nic innego jak kawał bardzo dobrej, a nawet świetnej historii, której łatwo ani szybko się nie zapomina. Z jednej strony zwyczajna, z drugiej zaś bogata w różnorodne wątki, które od samego początku wciągają czytelnika. Sami spójrzcie, że wygląda to naprawdę ciekawie. Polecam szczególnie miłośnikom obyczajów. To materiał na kilka dobrych godzin lektury, które spędzicie naprawdę w interesujący sposób. Zachęcam gorąco do lektury. Naprawdę warto.
Autor: Lesley Lokko
Tytuł: Prywatna sprawa
Wydawnictwo: Świat książki
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 510

sobota, 9 listopada 2013

"Nieletni pełnoletni" - reż. Jon Lucas, Scott Moore

Nie ma to jak przyjaciele...

   Kto widział na własne oczy słynną trylogię filmową „Kac Vegas”, wie, do czego zdolni są jej twórcy. Na kolejny ich projekt nie musieliśmy długo czekać. Niedawno powstała produkcja „Nieletni pełnoletni”, która pokazuje, co alkohol robi z ludźmi. Tym razem w nieco młodszym wieku. W końcu 21-urodziny to nie byle jaka okazja, prawda? Bohaterowie tego filmu nie tylko opijają zdrowie swojego kolegi, ale również borykają się z tego konsekwencjami. Poznajecie ten schemat z „Kac Vegas”? Jakież to typowe! Ale ile przy tym zabawy…

   Jeff Chang jest wzorowym uczniem. Szykuje się do najważniejszego egzaminu w życiu… Dzień wcześniej koledzy postanawiają uczcić jego urodziny. Za kilka godzin będzie pełnoletni. Ta noc nie może skończyć się na jednym piwie... Nieudany skok z balkonu do basenu, ucieczka przed napalonymi nastolatkami z kijami baseballowymi i sprint po dachach samochodów w bikini z pluszowym misiem w... a do tego żubr na zebrze. Tysiące siniaków, setki śladów damskiej szminki na ciele i potworny kac, a za dwie godziny egzamin do najbardziej prestiżowej szkoły… To wszystko nie tak miało wyglądać.*
  
Słynne „Kac Vegas” to swego rodzaju klasyka współczesnej komedii. Ko oglądał, wie, na czym polega
idea tych filmów. Twórcy tych produkcji wzięli się ostatnio również za inny film, również z morzem alkoholu w tle. Tym razem jednak dotyczy trojga przyjaciół, którzy oblewają pełnoletniość jednego z nich. Nie kończy się to dobrze. Mają mało czasu, aby doprowadzić wszystko do porządku… Przyznam, że to w dużej mierze przypomina schemat „Kac Vegas”. Ale, jeśli widzieliście te filmy, z pewnością poznacie się na też komedii „Nieletni pełnoletni”. Z jednej strony jest to prześwietna komedia, w której dużo prawdy o tym, jak wygląda współczesna impreza. Z drugiej jednak można dostrzec elementy, które mogą, że tak ujmę, zniesmaczyć, a to za sprawą odważnych scen. Chociaż wiele już tyłków na ekranie widziano, tutaj producenci poszli o krok dalej. Nie wnikajmy jednak w szczegóły. Chociaż, jeśli mam być szczera, postać grana przez Skylar’a Astin’a skutecznie zakłóciła mój pogląd na jego osobę. Jesse z filmu „Pitch Perfect” już nigdy nie będzie tak niewinny…

   To jest właśnie film z rodzaju komedii, które swoją banalnością bawią każdego. Nie musi być nie wiem, jak skomplikowany, bohaterowie mogą rzucać zwykłe teksty, a jednak ich zachowanie i cały zarys fabuły po prostu doprowadza widzów do niezłego śmiechu. Głupota – pomyśli kilka osób. W pełni można się z nimi zgodzić. Nic tak nie śmieszy człowieka jak głupota innych ludzi. W tej produkcji widać to w całej okazałości.

    Jak to mówią, szału nie ma, ale „Nieletni pełnoletni” z pewnością przypadnie do gustu wielu osobom. Nie jest to wysoko poziomowa komedia, która doprowadza śmiechem do łez, ale ma w sobie pewien urok, który niezaprzeczalnie kusi do obejrzenia tego tytułu. Twórcy „Kac Vegas” po raz kolejny udowodnili, że film nie musi być bogaty w przesłania. Po prostu bawi, śmieszy, czy też doprowadza do wielu do puknięcia się w czoło. Mówiąc krótko o tej produkcji – przede wszystkim zwariowana. Ale w bardzo pozytywny sposób. Dlatego jeśli czujesz się zaintrygowany – śmiało oglądaj. Nic nie stracisz, a nieźle się ubawisz. 
*opis wydawcy
Reżyseria: Jon Lucas, Scott Moore
Tytuł: Nieletni pełnoletni
W rolach głównych: Skylar Astin, Justin Chon, Miles Teller, Sarah Wright
Rok produkcji: USA 2013
Czas trwania: 90 min.

czwartek, 7 listopada 2013

"Formacja trójkąta" - Mariusz Zielke

Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle...

   Jeśli choć przez jakiś czas mieliście styczność z Czarną Serią kryminałów, to z pewnością obiło Wam się o uszy nazwisko Mariusza Zielke. Polski autor „Wyroku”, która swego czasu wywołała niezłą burzę na polskim rynku, ostatnio wydał kolejny tytuł – „Formacja trójkąta”. Jest to kolejna książka z serii o skandalach i sensacjach w polskiej sieci biznesu i polityki. Wydaje się to niepojęte i trudne, zwłaszcza, że wielu czytelników nie lubi grzebać w literaturze, która „ubłocona” jest polityką. Autor udowadnia jednak, że to jedynie tło dla ciekawych bohaterów i przede wszystkim – mocnej zagadki. Sensacja goni sensację, na szczycie władz dzieją się dziwne rzeczy. Kto zabił? Wiele pytań. Ale jakże świetne odpowiedzi.

   Kiedy ginie prezes warszawskiej giełdy, rodzi się wiele pytań na temat motywów zbrodni. Bartek Milik, młody i jeszcze „świeży” dziennikarz wraz z agentką ABW próbują rozwikłać zagadkę, kto stoi za śmiercią mężczyzny. Stają w obliczu ogromnego niebezpieczeństwa, które zagraża ich życiu, jednak nie poddają się i doprowadzają sprawę do końca. Mnóstwo teorii, zero poszlak. Nikt nie jest tym, za kogo go uważają. Świat polityki i biznesu okazuje się brudniejszy, niż mogło im się wydawać…

   Chociaż nie jestem fanką afer politycznych i biznesowych, to książka Mariusza Zielke niesamowicie mnie zaintrygowała. I myślę, że podjęłam dobrą decyzję, bowiem powieść okazała się niebywale wciągająca. I oczywiście dobrze rozpisana. W kryminałach najistotniejszą rzeczą jest zagadka, kto zabił, kto jest sprawcą tych wszystkich rzeczy, które się dzieją. Ukrycie prawdy do samego końca udaje się nielicznym, jednak są i tacy, którzy nieźle wkręcają czytelnika. I do tych autorów można śmiało zaliczyć Mariusza Zielke. Co prawda pewne przebłyski się pojawiały, pewne podejrzenia można wysnuć, jednak jest to tylko namiastka prawdy. Koniec okazuje się całkowicie niespodziewany, a motywy wprost zaskakują swoją banalnością a jednocześnie – skomplikowaną historią. Taka sztuka udaje się raz na kilkadziesiąt powieści. „Formacja trójkąta”, jak się okazuje, należy do tego zaszczytnego grona.

   Skoro mamy dobrą zagadkę, nie może również zabraknąć bohaterów, którzy ją rozwiążą. I to w niezłym stylu. Głównymi postaciami tej książki jest młody dziennikarz i agentka ABW. Dwa różne światy, dwie różne osoby, wspólnie podejmują walkę z przestępcami. Nie jest to jednak proste, przed nimi wiele wyzwań, ucieczek, kradzieży czy też włamań. Wszystko po to, aby doprowadzić do prawdy. Należy przyznać, że wygląda to co najmniej interesująco – dwie zwykłe osoby, a jednak łatwo z nimi sympatyzować, co jest ważne, kiedy sami próbujemy domyśleć się całej prawdy.

   Kiedy słyszymy słowo kryminał, od razu zarysowuje się przed nami pewien schemat: zbrodnia – śledztwo-wynik śledztwa. Nie raz są to mocno utorowane wątki, które w szybki i dość nudny sposób opisują cały proces śledztw i motywów. I nic w tym fascynującego. „Formacja trójkąta” w pewien sposób naśladuje ten system, jednak dodatkowo pojawiają się elementy, które pozbawiają go szarej barwy. Afery polityczne, afery erotyczne, sensacja, intrygi na najwyższych szczeblach w państwie… Tego nie da się dostatecznie opisać. A jednak Mariuszowi Zielke ta sztuka się udała i to naprawdę dobrze. Zmieścić tak bogatą historię na niespełna czterystu stronach? Możliwe, ale czy w tak intrygujący i ciekawy sposób?

    „Formacja trójkąta” to powieść sensacyjno - kryminalna. Ale nie taka typowa. Ma w sobie tyle elementów, tyle wątków, że nie sposób je wszystkie wymienić w tej chwili. Przytaczając jednak w skrócie jej świetny wygląd, można powiedzieć, że zagadka ukrywa się pomiędzy aferą w biznesie, polityce i erotyzmie, który otacza cały ten „bajzel”. I tych dwoje (nie)zwykłych ludzi, którzy walczą o to, aby dotrzeć do prawdy… Mnie to przekonuje. Mam nadzieję, że Was również. Polecam!
Autor: Mariusz Zielke
Tytuł: Formacja trójkąta
Wydawnictwo: Czarna Owca
Rok wydania: październik 2013
Liczba stron: 387

poniedziałek, 4 listopada 2013

Przedpremierowo: "Wiedeńska gra" - Carla Montero

Oszczędzaj na zaufaniu...

   Mówi się, że przed debiutantem długa droga. No właśnie, czy każdy początkujący pisarz, który wydaje swoją pierwszą powieść, musi być skazany na te słowa? Nie koniecznie. Dowodem jest chociażby hiszpańska autorka książki „Szmaragdowa tablica”, Carla Montero, której debiutancka powieść okazała się świetnie rozegraną historyczną intrygą. „Wiedeńska gra”, bo taki tytuł nosi, w żadnym wypadku nie wskazuje na początkującego pisarza. Każdy wątek jest niesamowicie dobrze rozegrany, nie ma miejsca na głupie błędy. Wygląd fabuły wprost zachwyca. Choć mówi się, że ideały nie istnieją, to w tym miejscu trzeba powiedzieć, że „Wiedeńska gra” w dużej mierze jest niemal ideałem…

   Rok 1913, Hiszpania. Isabel po stracie rodziców i porzuceniu przez narzeczonego trafia pod skrzydła swojej ciotki – księżnej blisko związanej z cesarskim dworem Franciszka Józefa. Tam piękna Isabel trafia na wielu mężczyzn, u których wzbudza namiętność i romantyczne uczucia. Ale to jedna z wielu gier, jakie prowadzone są w tym miejscu. Nikt nie jest tym, za kogo się podaje. Nawet piękna Hiszpanka skrywa tajemnice, o których ci nie śnili. W powietrzu wisi widmo wojny, a tajna orientalna sekta jest gotowa ją rozpętać. Czy w tej grze intryg uda się dojść do spokoju i ładu?

   To zaskakujące, że debiut może okazać się tak okazale fantastyczną powieścią. Z reguły jest tak, że pierwsze książki autorów mają swoje niedociągnięcia, wiadomo, taki świeżak w całym systemie. Carla Montero jednak wyłamuje się spod tego systemu. „Wiedeńska gra” to książka, którą opublikowała jako pierwszą i aż trudno wyjść z podziwu dla jej talentu pisarskiego. Przede wszystkim świetnie opanowała umiejętność oszukiwania czytelnika. Kiedy jesteśmy przygotowani na wielką ilość intryg, nawet nie jesteśmy skłonni wyrazić naszego zaskoczenia, w jaki sposób są one rozegrane. Przewidujemy dalsze kroki bohaterów, ale są one oczywiście błędne. To samo dotyczy każdych wydarzeń na przestrzeni całej fabuły – na każdym kroku czai się zagadka, której nie da się łatwo rozwiązać. Dopiero autorka ujawnia rozwiązanie, rzecz jasna, którego się nie spodziewaliśmy. Godna pochwały umiejętność.

   „Wiedeńska gra” należy do kręgu powieści historycznych. Początek wieku XX, gdzie w powietrzu czai się widmo wojny. Jednak ten szczegół zajmuje drugoplanowe miejsce. Fabuła jest siecią wszelakich intryg, knowań bohaterów (których swoją drogą jest bardzo wielu) i zagadek dotyczących głównego problemu – tajnej sekty, która dąży do wybuchu wojny i totalnej zagłady. W tym miejscu można mówić bardziej o sensacji, o bardzo dobrym thrillerze, gdzie historia jest jedynie tłem. Ale nie byle jakim, bowiem świetnie uzupełnia cały obrazek. Bez tej aury XX-wiecznej, kto wie, co wyszłoby z tej powieści.

   Podobnie do drugiej książki Carli Montero „Szmaragdowa tablica”, „Wiedeńska gra” to również fabuła pełna napięcia i mrocznych tajemnic. Aura zagadek sięga dość głęboko, bo aż po sam życiorys głównej bohaterki, ale o tym trzeba przekonać się na własnej skórze. To zaskakujące, chciałoby się wciąż powtarzać. I to powtórzenie można stosować do całej fabuły. Zdaję sobie sprawę, że wychwalam tę książkę naprawdę ponad niebo. Ale nie da się tego ująć inaczej. Wystarczy sięgnąć po „Wiedeńską grę” i wszystko stanie się jasne. Zapewniam. 

   Mówiąc w bardzo wielkim skrócie: „Wiedeńska gra” to świetna powieść z intrygującymi zagadkami w tle. Nie brakuje jej werwy, ciekawych bohaterów czy też ogromnej ilości zagadek, które towarzyszą każdemu powstałemu wątkowi. Carla Montero to pisarka bardzo utalentowana i mam nadzieję, że prócz wspaniałej „Szmaragdowej tablicy” oraz opisywanego powyżej tytułu, będziemy mieli okazję poznać jeszcze wiele tajemniczych powieści. Taki autor to skarb dla literatury światowej, dlatego cieszmy się, że trafił również do naszego kraju, razem z tak bogatymi tytułami. Zachęcam do lektury. Naprawdę warto.
Autor: Carla Montero
Tytuł: Wiedeńska gra
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 5 listopada 2013
Liczba stron: 400

sobota, 2 listopada 2013

"Alchemia miłości" - Eve Edwards

Miłość czy kochanie? - oto jest pytanie...

    Romanse historyczne przeważnie są do siebie mocno podobne. Łączy ich pewien schemat, który łatwo dostrzec w każdego tego typu powieści. Mimo wszystko, zagorzali fani tego gatunku z ochotą sięgają po kolejne tytuły, bowiem mają w sobie coś ciekawego, jakąś cząstkę, która pozwala na fantastyczną lekturę. „Alchemia miłości” autorstwa Eve Edwards, wydawać by się mogło, również należy do typowego romansu z tłem historycznym. A jednak ma w sobie pełno uroku, który zamienia fabułę w subtelny obraz. Ten tytuł trafił do mnie przez przypadek. I ten przypadek okazał się świetną lekturą.

   Wiek XVI. Hrabia Dorset, młody Will Lacey musi szybko okiełznać ruinę majątkową, jaką pozostawił mu w spadku jego ojciec. Aby to się stało, powinien ożenić się z posażną panną, których nie brakuje na dworze Elżbiety I. Jednak serce Will’a bije tylko dla jednej kobiety – Ellie, która posiada jedynie bezwartościowy hiszpański tytuł. Kiedy rodzina naciska na niego, aby ożenił się z bogatą szlachcianką Jane, chłopak staje przed nie lada trudnym wyborem: wybrać sercem czy rozumem?

   Współczesny czytelnik z pewnością częściej wybiera współczesną literaturę aniżeli historyczną. I to jest błąd, bowiem powieści z tłem historycznym są równie ciekawe, jak te, które dzieją się w dzisiejszych czasach. I można opowiedzieć to na przykładzie tytułu „Alchemia miłości”. Przyznaję, że tytuł brzmi nieco jak stare dobre harlequiny, ale tutaj jest to zwykła przykrywka. Pod tą przykrywką skrywa się wciągająca i urokliwa historia dwojga młodych ludzi, którzy w świecie trudnych wyborów muszą skrywać własne uczucia. Nie jest to typowy romans, ale subtelna historia dla młodych czytelników, którzy z pewnością będą nią oczarowani. Wiadomo, że słowo romans kojarzy się z banalnym i szybkim uczuciem, ale w tej powieści autorce udało się wyciągnąć esencję z tego słowa i zastąpić je czymś naprawdę wyjątkowym.

   Uczucie dwojga bohaterów zostało ujęte w bardzo dojrzały sposób. Z jednej strony dotyczy naprawdę młodych osób, z drugiej – łączy ich coś prawdziwego, namacalnego. Od początku nadana została pewna zasada, w myśl której autorka poprowadziła tych dwoje postaci. Wygląda to w ten sposób, że od początku wiemy, jaki będzie finał, ale bez względu na to kibicujemy bohaterom w ich wyborach i ich przygodach. To naprawdę wielka zaleta książki, świadczy to o umiejętnościach autora w kreowaniu tego typu powieści. Powstaje zatem nie ckliwy romans dwóch młodocianych postaci, ale dojrzałe uczucie, które przeplata się z przeciwnościami losu. Schemat znany, ale jednak lubiany.

   Warto również zwrócić uwagę na bohaterów. Ich cechy są różnorodne, każdy z nich jest inny i nadaje ciekawy charakter całej historii. Możemy spotkać kobieciarza, twardo stąpającego po ziemi szlachcica, zabawne trio braci, „fałszywą” służkę czy też skrycie dobrą szlachciankę. Postaci zwyczajne, ale jednak mają w sobie coś interesującego. I to oni w dużej mierze przyczyniają się do tego, że powieść wygląda w taki a nie inny sposób… 

   Ta powieść należy do tego typu książek, o których nie da się długo opowiadać. A to za sprawą tego, że są proste i nieskomplikowane, a jednak tak urokliwe i dobrze napisane, że mówi się o nich w samych superlatywach. Dlatego jeśli ktoś powie o tej książce, że jest po prostu dobra, należy uwierzyć mu na słowo – bo to szczera prawda. „Alchemia miłości” autorstwa Eve Edwards to dobra, a nawet bardzo dobra powieść historyczna i romantyczna. Więcej nie trzeba dodawać. Uwierzcie mi na słowo. Polecam serdecznie!
Autor: Eve Edwards
Tytuł: Alchemia miłości
Wydawnictwo: Egmont Polska
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 384