środa, 30 października 2013

"Dziwni" - Stefan Bachmann

Bycie Dziwnym nie zawsze jest dobre...

   Czy kiedykolwiek zastanawialiście się, kim są autorzy książek, które czytacie? Są to osoby różne: nauczyciele, wykładowcy, dziennikarze, osoby starsze, a nawet… nastolatki. Stefan Bachmann należy do tej ostatniej kategorii, a jego książka „Dziwni” od niedawna gości  w naszym kraju. Pewnie niektórzy sceptycznie podejdą do powieści, która powstała spod pióra nastoletniego człowieka, co jest w pełni zrozumiałe, bowiem wielu z nich brakuje jeszcze bardzo dużo do dojrzałego stylu pisarza. Jednak zdarzają się osoby, które w imponującym stylu tworzą świetne historie. Trudno stwierdzić, czy młody Bachmann zalicza się do mniej lub bardziej zdolnych autorów. Jego historia z jednej strony jest ciekawa, lecz z drugiej ma wiele niedociągnięć. Zachwalanie więc pod niebiosa jego twórczości, mówiąc wprost, jest lekko nie na miejscu…

   Bartłomiej i Hettie są rodzeństwem. Dość nietypowym, bowiem należą do kategorii dziwnych istot. Nie mogą się wychylać poza szeregi, gdyż to skończyłoby się stryczkiem. Pewnego dnia podobne im stworzenia zaczynają ginąć, co budzi u niektórych podejrzenia. Bartłomiej staje się kolejnym celem tajemniczego porywacza. Jemu i jego siostrze grozi wielkie niebezpieczeństwo…

   Dużo można spodziewać się po tym tytule. Sam pomysł wydaje się nietypowy, można rzec, że nawet oryginalny, ale jak wiadomo, sama idea nie wystarcza. Początek powieści zwiastuje coś dobrego – można powiedzieć, że konstrukcja zdań nie ujawnia prawdziwego wieku autora. Styl wydaje się dość dojrzały, zatarta jest gdzieś ta świadomość, że to jest książka debiutanta. Jednak im dalej w las, w tym przypadku książkę, tym coraz więcej niedociągnięć się pojawia. Głównym problemem są wątki, które nie zostają do końca rozwinięte. Czytelnik powoli wdraża się w świat „Dziwnych”, ale nie ma szansy poznać do końca każdego aspektu ich życia. Poznajemy ich pobieżnie, co niestety przeszkadza w kontynuowaniu historii. Ponadto zdarzają się fragmenty, gdzie wszystkie elementy wydają się wprost dziecinne: od stylu do zachowania i wypowiedzi bohaterów. Wygląda to tak, jakby autor miał chwile słabości, zapominał się kompletnie. I to niestety rzutuje na całą historię.

   „Dziwni” to książka fantastyczna przeznaczona dla młodych czytelników. Z drugim stwierdzeniem łatwo się zgodzić, można dostrzec, że przekaz jest doskonale sprecyzowany. Jednak można mieć wątpliwości co do fantastyki w tym tytule. Wydaje się, że jest jej zbyt mało. Owszem, pojawia się często, są i skrzaty, jest i magia. Ale co z tego, skoro nie czuć tego za bardzo? Jako miłośnik tego gatunku odczuwałam wszelakie braki. Początek być może był w porządku, ale później gdzieś ten duch fantasy zniknął w tłumie akcji i ciągłych problemów małego bohatera.

   Ale pozytywne strony również się znajdą. Główną zaletą tej książki jest brak nudy. Od początku coś się dzieje. Nie ma miejsca, gdzie panowałby jakiś zastój w fabule. Bohaterowie również wydają się ciekawi, szkoda tylko, że nie do końca dobrze skonstruowani. Sceneria wygląda bardzo bogato, miejsca, w których rozgrywa się akcja, są z pozoru zwyczajne, ale tutaj autor się postarał: stworzył opisy oszczędne, ale jednocześnie ciekawie wyglądające. Szkoda, że pozostałe elementy zawiodły. Książka byłaby naprawdę świetna. 

   Nie da się ukryć, że powieść jest zdecydowanie przeznaczona dla młodych czytelników. „Dziwni”, choć należą do gatunku powieści fantastycznych, większość fanów może rozczarować. Być może młody wiek autora zdecydował o niedociągnięciach, które zaistniały w książce, być może jest inny powód. Ale wciąż pozostaje świadomość, że można było napisać ją lepiej. Nie chcę nikogo zniechęcać do lektury „Dziwnych”, bowiem ma w sobie pewien urok, ale trudno zachęcać do czytania tego, czego samemu by się nie przeczytało. Pozostawmy więc temat neutralnie. Wybór pozostawiam Wam. 
Autor: Stefan Bachmann
Tytuł: Dziwni
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: październik 2013
Liczba stron: 290

poniedziałek, 28 października 2013

"To, co zostało" - Jodi Picoult

Pozory igrają na naszych oczach...

   Jodi Picoult to autorka, która na swoim koncie ma już wiele fantastycznych tytułów. W czym tkwi sekret jej świetności? Być może w tym, że nie wymyśla skomplikowanych książek, skupia się na ludzkich problemach i wyciąga z nich esencję piękna, która zachwyca czytelnika. Spytacie, jak można pisać pięknie o czyichś problemach? Picoult udowadnia, że można. Nie trzeba wymyślać smoków, elfów i innych podobnych stworów. Nie trzeba myśleć na kryminalną zagadką wszechczasów. Wystarczy dostrzec to, co dzieje się w naszym otoczeniu. W końcu najpiękniejsze historie pisze ludzkie życie…

   Sage Singer, po śmierci swojej matki, potrzebuje mocnego emocjonalnego wsparcia. Nawiązuje kontakt z pewnym staruszkiem, który, widząc, jak dobrze dogaduje się z młodą kobietą, postanawia opowiedzieć jej swoją historię, która nęka go od lat. Finałem opowieści jest nietypowa prośba: mężczyzna prosi Sage, aby pomogła mu umrzeć. Jego czyny są haniebne i sięgają czasów II wojny światowej. Choć prośba jest umotywowana argumentem nie do zdarcia, to czy Sage ma prawo decydować, czy ktoś zasługuje na śmierć?

   „To, co zostało” to tytuł, który niedawno pojawił się na naszym rynku. Ale jest kolejnym autorstwa Jodi Picoult, który mieliśmy okazję poznać wielokrotnie. Po tylu książkach można się zastanowić: czy każda kolejna będzie równie dobra? Odpowiedź jest zdecydowanie twierdząca. Na przykładzie tejże książki można powiedzieć, że każda historia jest fantastycznie napisana. I nie chodzi tu tylko o sentyment do samej pisarki. Wszystkie jej powieści nadają sens każdej minucie, którą poświęciliśmy na lekturę jej książek. I nie mówię tutaj przesadnie. Skupmy się jednak na tym konkretnym tytule. „To, co zostało”, można powiedzieć, mieści w sobie dwie historie: Sage Singer i jej emocjonalne przejścia oraz historia z czasów II wojny światowej – według babci Sage i Josefa, nowego „przyjaciela” głównej bohaterki. Obie te części czyta się z nieskrywaną ciekawością, choć wydają się nieco ciężkie do swobodnej lektury, to z każdą linijką tekst coraz bardziej nas pochłania. I to jest właśnie zaleta książek Jodi Picoult – tematyka nie wiadomo, jak trudna, jak znana, to tak dobrze rozpisana, że mamy ochotę ją wchłonąć. Bez reszty, dosłownie…

   Czytając „To, co zostało” można z pewnością odczuć wiele emocji, które towarzyszą bohaterom. Są tak namacalne, że nie sposób ich przeoczyć. Krótko rzecz biorąc, jesteśmy naocznymi świadkami obu historii, które wpływają nie tylko na postaci książki, ale również na nas, czytelników. Uwierzcie, że podczas lektury, nie sposób jest nie uronić łzy, czy też zareagować gwałtownie na słowa któregoś z bohaterów. Fabuła niby prosta i zwyczajna, jak na obyczaj przystało, ale wpływa, i to mocno, na każdego odbiorcę. Bardzo cenna zaleta tychże książek.

   Jak wspomniałam, książka zawiera w sobie wątek II wojny światowej. Jako czytelnicy jesteśmy świadkami historii, która mam miejsce w niemieckiej rodzinie, gdzie rodzą się żołnierze SS, oraz, co gorsze, w samym środku obozu koncentracyjnego. Temat znany literaturze, nie oszukujmy się, ale należy wspomnieć, że Jodi Picoult nadaje temu obrazowi nieco świeższego spojrzenia. Nie są to pobieżne fakty, suche wnioski czy też typowe wspomnienia. Ta historia „ożywa” na naszych oczach i jesteśmy po części jej uczestnikami. Nie każdej książce się to udaje. Dlatego ogromny ukłon w stronę autorki za jej umiejętność przekazania trudnej historii w sposób, powiedzmy, naturalny i mocno wciągający. 

   „To, co zostało” to jedna z lepszych, jeśli nie najlepszych książek Jodi Picoult. Wielowątkowość, powrót do czasów II wojny światowej, mieszanka niektórych gatunków oraz (nad)zwyczajni bohaterowie – tego nie doświadczysz w żadnej innej powieści. Historia w niej zawarta, nie ukrywajmy, jest trudna, ale jak w każdej innej książce Picoult, nie stanowi to problemu w odbiorze i lekkim przekazie. Kto poznał kiedyś tę autorkę, wie, że nie sposób oderwać się od zaczętej już historii. Tutaj, w tym tytule, występuje ta sama zaleta, w dodatku działa ze zdwojoną siłą. Dlatego nie przedłużając: gorąco zachęcam do lektury. Książka warta każdej minuty czytania. Polecam!
Autor: Jodi Picoult
Tytuł: To, co zostało
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: wrzesień 2013
Liczba stron: 560

czwartek, 24 października 2013

Targi Książki w Krakowie - okazja spotkań blogerów.

Moi drodzy,
już wiadomo, że ruszyły Targi Książki w Krakowie, co jest okazją nie tylko spotkania autorów i wydawców, ale siebie nawzajem - mowa oczywiście o blogerach i czytelnikach:)
Z racji tego, że w tym roku uda mi się dotrzeć na Targi, spieszę z informacją, w jakie dni możecie mnie spotkać:
25 październik (piątek) - będę od rana, po godz. 10 i do której - nie wiadomo :) Wyjścia nie planowałam, ale w ramach pewnych zajęć terenowych z mojej uczelni, mamy do wykonania zadanie: zbadać krakowski rynek książki:) Świetna zabawa, przynajmniej dla mnie, więc dzień minie z pewnością radośnie.
27 październik (niedziela) - również pojawię się koło południa. Na nieokreślony czas:D
Być może będę też w sobotę w południe, ale tylko przez chwilę, ponieważ mam inne zobowiązania, niestety...

Jak mnie poznać? Na prośbę kilku osób przygotuję plakietkę z imieniem i nazwą bloga. Także, jeśli dostrzeżecie taką "Jadźkę" w tłumie, uderzajcie śmiało;)
Pozdrawiam i do zobaczenia!

środa, 23 października 2013

"Światłorodni" - Alison Sinclair

Byli sobie i Światłorodni...

   Jakiś czas temu na naszym rynku pojawiła się książka „Ciemnorodni” autorstwa Alison Sinclair. Była to pierwsza część fantastycznej trylogii, jak głosiły opisy na różnych stronach. Zapowiadało się świetnie, niestety pewien system zawiódł i nie wyszło to autorce najlepiej. Od niedawna możemy poznać również kolejną część z serii, pt. „Światłorodni”. I tutaj mamy cięższy orzech do zgryzienia. Z jednej strony dzieje się nieco więcej niż w poprzedniej części, nie czyta się tego tak ospale, ale z drugiej znów natłok wydarzeń potrafi przytłoczyć. Niektóre sytuacje są nakreślone tak chaotycznie, że ledwo dostrzegalny jest sens powieści. I weź tu przeczytaj coś ciekawego…

   Światłorodni muszą mieć światło, by przetrwać, dlatego chronią się w zaciszu swoich domostw przed zgubną dla nich nocą. Ich światem wstrząsają wydarzenia, które mogą zakłócić delikatną równowagę, a nawet doprowadzić do wojny. Popadną w wyniszczający konflikt z Ciemnorodnymi, dopóki obie rasy nie dostrzegą, że mają wspólnego wroga – tajemniczych i groźnych Cieniorodnych.*

    „Światłorodni” to tytuł drugiej części trylogii, jak wspomniałam, której postanowiłam dać szansę. Jej poprzedniczka nie sprawiła się najlepiej – dużo było w niej niedociągnięć, ale wiadomo, pierwsze książki zawsze należą do trudniejszych. Niestety i tutaj czuć niemałe rozczarowanie. Przede wszystkim zawodzi technika, jaką posłużyła się Sinclair do napisania tej historii. W fabule czuć ogromną monotonię, która przytłacza. Owszem, są intrygi, ciekawe sytuacje, które dają do myślenia i w pewien sposób potrafią wciągnąć. Ale ten stan trwa zaledwie parę minut i za chwilę znów czujemy nudę. Nuda – to słowo kluczowe w tym przypadku. Brakuje tej powieści wątków, które zniwelowałyby poczucie znużenia. Bohaterowie są jacyś tacy nieobecni, niby dobrze poznaliśmy ich charaktery, a jednak pozostają dla nas dziwną zagadką. Naprawdę „porządny bałagan” panuje w tej książce.

   Autorka popełnia podstawowy błąd, jaki zauważyć można już w pierwszej części. Mianowicie jest to totalny chaos, który panuje na kartach powieści. Trochę się dzieje, jednak gdzieś pomiędzy prędkimi opisami postaci, ich zachowania, niknie całe napięcie i zainteresowanie. Znów bezkresna treść zwala z nóg, dialogi pojawiają się rzadziej niż to jest potrzebne, dlatego można odnieść wrażenie, że czytamy na siłę. Taki zabieg prowadzi często do niedokończenia historii przez czytelnika, a co za tym idzie – brak jakichkolwiek fanów tej serii. Przyznam, że ogromnie się rozczarowałam, uwielbiam ten gatunek. Szkoda tylko, że Alison Sinclair postanowiła tak go potraktować. 

   Z ciężkim sercem należy stwierdzić, że „Światłorodni” to powieść w niewielkim stopniu warta uwagi. Jej treść to ciężka przeprawa przez rozmaite wątki, które nijak nie budują dobrej fabuły. Powiedzmy sobie wprost – jest nudna i po prostu rozczaruje każdego, kto wymaga wiele i oczekuje po tym tytule naprawdę sporo. Na pewno znajdą się osoby, które będą uważały inaczej, w końcu są różne gusta. Ale na pewno każdy zauważy, że ta powieść posiada pewne wady, które w mniejszym bądź większym stopniu wpływają na całą historię. Trudna sprawa, uwierzcie. Dlatego radzę zastanowić się nad wyborem tej trylogii. Parokrotnie…
*opis wydawcy
Autor: Alison Sinclair
Tytuł: Światłorodni
Wydawnictwo: Bellona
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 414

niedziela, 20 października 2013

"Ona już nie wróci" - Hans Koppel

Zło czai się bliżej niż myślisz...

   Hans Koppel to autor, którego nikt nie zna. A jednak warto zapamiętać to nazwisko. Ten szwedzki pisarz jest autorem nowo wydanej książki „Ona już nie wróci”, która w dobie tak wielu skandynawskich kryminałów i thrillerów po prostu sprawia wrażenie świetnej powieści. Mało kto słyszał o tym tytule, lecz pospieszmy z zapewnieniem, że jest w każdym stopniu wart przeczytania. Nie tylko bardzo dobrze rozpisana fabuła nakręca całe zainteresowanie, ale również elementy, które zaskakują ( co jest niełatwym zadaniem w tego typu książkach) sprawiają, że historia nabiera wręcz mocnego sensu. Nie wszystko jest w niej doskonałe, ale o to przecież chodzi – nikt nie lubi ideałów, bo, prawdę powiedziawszy, one nie istnieją…

   Ylva mieszka wraz z mężem i córeczką w pozornie spokojnym miasteczku. Pewnego dnia kobieta znika z tajemniczych okolicznościach, a podejrzenia padają na Mike Zetterberg’a – męża zaginionej. W świetle plotek i faktów wydaje się, że był to zwykły nieszczęśliwy finał odegranej namiętności. Jednak prawda jest znacznie brutalniejsza: Ylva znajduje się bliżej swojej rodziny, niż mogło się kiedykolwiek komuś przyśnić. Dlaczego więc nikt jej nie „dostrzegł”?

   Thrillery psychologiczne mają to do siebie, że nigdy nie wiemy, na jak bardzo pokręconą historię trafimy. Z jednej strony dużo się dzieje, z drugiej kombinujemy, w jaki sposób fabuła się potoczy. Autorzy podrzucają wiele specyficznych wniosków, które układają się w całkiem zgrabną całość. Tytuł „Ona już nie wróci” możemy śmiało zaliczyć do bardzo dobrze skonstruowanego thrillera. Autor zaserwował czytelnikom fabułę mocno obfitą w różnorodne wątki, które mieszczą się na zaledwie trzystu stronach – jak na taki gatunek wydaje się dość krótko. A jednak te trzysta stron zapewnia wiele, ale to wiele wrażeń, które wprawiają czytelnika w zaciekawienie, nerwowe oczekiwanie na kolejne sceny, ale co najważniejsze – potrafi zaskoczyć. Dość trudne zadanie dla tego tytułu, fabuła wydaje się być spokojna, wydaje się, że wszystkie informacje na temat akcji zawarte jest w tych słowach, które rozszyfrowaliśmy. I tutaj, wśród psychologicznie prostych wątków, pojawia się element, który wstrząsa odbiorcą. Naprawdę świetna robota, drogi autorze.

   Z doświadczenia powiem, że na moim koncie jest już wiele tytułów psychologicznie skomplikowanych i w niewielu przypadkach autorzy zdołali uchwycić najważniejsze i najistotniejsze sprawy w całej fabule. Hans Koppel udowodnił, że w krótkim tekście można zawrzeć i sens i dużo wartościowej treści, która będzie w stanie zainteresować innych. Nie sztuką jest bowiem wymyślenie dobrej fabuły – sztuką jest dobry jej przekaz. I ten autor tego dokonał. Dodajmy do tego lekkie pióro pisarza, krótkie i nieskomplikowane rozdziały, a wyjdzie z tego naprawdę fajny tytuł.

    „Ona już nie wróci” – ten tytuł warto już dziś zapamiętać, bowiem już nie długo będzie można obejrzeć go również na ekranie. Ciekawostką jest, że produkcją zajęła się ta sama  wytwórnia, która zekranizowała „Millenium” Stiega Larssona. Treść tej książki z pewnością jest dobrym materiałem na film i porównanie między powieścią a ekranizacją z pewnością będzie interesujące. Ale to trzeba poczuć na własnej skórze, aby wiedzieć, w czym rzecz. Dlatego zachęcam mocno do sięgnięcia po ten tytuł. Nazwisko autora być może nam nic nie mówi, ale kto wie, czy za jakiś czas będzie o nim głośno? Ja z pewnością na to liczę. Tak dobre tytuły zasługują na rozgłos. Polecam serdecznie.
Autor: Hans Koppel
Tytuł: Ona już nie wróci
Wydawnictwo: Świat książki
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 303

środa, 16 października 2013

Zapowiedź książki "Zgon" Giny Damico. Trailer!

Witajcie,
dziś również krótko, acz informacyjnie. Mam dla Was ciekawą zapowiedź książki, która 31 października pojawi się na naszym rynku księgarskim. "Zgon", bo taki nosi tytuł, autorstwa Giny Damico, to "pełne sarkastycznego humoru igraszki ze śmiercią w rytmie punkrocka"*. Ciekawi? No to zapraszam na trailer:

I jak wrażenia? ;)
*opis wydawcy

poniedziałek, 14 października 2013

"Niewidzialny most" - Julie Orringer

Prawdziwa miłość nie ma granic...

   Co takiego sprawia, że czytamy książki? Na to pytanie można otrzymać wiele różnorodnych odpowiedzi. Każdy z nas ma swoje prywatne powody, dlaczego uwielbia sięgnąć po lekturę i zatopić się w przyjemnej fabule, jaką serwuje nam wielu autorów. Ja zdradzę, że kocham odkrywać coraz nowsze historie, które urzekają, sprawiają, że czujemy się lepiej, ale co najważniejsze – tworzą ten świat bardziej barwnym. Dla takich chwil warto czytać… Naprawdę. Przykładem książki, która zmienia postrzeganie rzeczywistości, jest z pewnością „Niewidzialny most” autorstwa Julie Orringer. Ta XX-wieczna powieść zatraca w sobie każdego wrażliwego czytelnika, porywa w niebezpieczne czasy wojny, ale serwuje również czułe chwile dwojga bohaterów. W tej powieści mamy wszystko – od romansu po wojnę, przyjaźń i problemy na linii matka-córka. Niech was ta mieszanka jednak nie odstrasza. To wszystko nadaje tej książce sens, który odnajdujemy na każdej kolejnej stronie historii.

   Jest rok 1937. Młody chłopak o imieniu Andras wyrusza do Paryża, aby tam podjąć studia. Dzięki swojemu talentowi udaje się w podróż, podczas której pragnie zrealizować swoje marzenia o karierze w wielkim świecie. Niespodziewanie staje się również tajnym przewoźnikiem listu, który ma dostarczyć na jeden z francuskich adresów. Odbiorcą okazuje się niejaka Klara, nauczycielka baletu, w której Andras widzi ucieleśnienia anioła. Mimo różnic ich dzielących, zakochują się w sobie szaleńczo, co może prowadzić ich do zguby. Tajemnice Klary, groźba wojny czy też nieakceptacja ich związku przez córkę kobiety – ich związek będzie wystawiony na ciężkie próby. Warto jednak zaryzykować, kiedy w grę wchodzi tak wielka miłość…

    Patrząc z boku na tę książkę, można się niejako przestraszyć – opasłe tomiszcze niejednego czytelnika potrafi skutecznie zniechęcić. Zapewniam jednak, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. „Niewidzialny most”, bez względu na obfitą ilość i jej skromnie wyglądającą czcionkę, wart jest przeczytania każdej strony. Historia, jaką stworzyła Julie Orringer, z jednej strony może wydawać się banalnym romansem – wiadomo, takich książek jest mnóstwo, nie ważne, w jakim ujęciu są przedstawieni bohaterowie. Z drugiej również może odstraszyć niektórych czytelników, podobnie jak objętość, tematyka wojny. Wiem, że wiele osób stroni od tej tematyki, co oczywiście jest zrozumiałe – nie każdy lubuje się w ciężkich historiach. Opowieść o Klarze i Andrasie jednak nie jest typowym wojennym romansem. Tutaj wojna (jej widmo) stanowi tylko tło do ich losów. Fabuła skupia się na uczuciach tych dwojga ( z umiarem oczywiście), na edukacji Andrasa, na spotykanych przez nich ludzi i wszelkich zagrożeniach, które na bohaterów czyhają. Mnie ujęcie tej sprawy w ten sposób doprawdy przejęło do reszty – czyste uczucie nie jest zmącone niepotrzebnymi wątkami. To sprawia, że powieść jest naprawdę pełna magii, że tak to ujmę.

   Przyglądając się ponownie objętości tej książki, zadajemy sobie pytanie: co też musi się tam dziać, skoro aż tyle stron zajmują przygody bohaterów? Tutaj można mówić o zalecie, którą niektórzy potraktują również jako wadę. Otóż fabuła nie obfituje w niewiadomo jak wiele akcji. Powieść składa się przede wszystkim z opisów, które mówią nam, jak toczą się losy bohaterów. To takie ciągłe opowiadanie, w które wplątano trochę dialogów i tak powstała książka. W wielu książkach takie podejście do sprawy z pewnością nie wróży ciekawości. Czytelnik się nudzi, co w konsekwencji prowadzi do tego, że nie doczytuje powieści do końca. „Niewidzialny most” zaskakuje ponownie – choć nie posiada ciągłej akcji, napięcia jest tyle, co kot napłakał, to w jego treści jest coś ujmującego, co sprawia, że czytamy historię z nieskrywanym zaciekawieniem. Ogromny ukłon w stronę autorki, bowiem ma naprawdę prawdziwy talent do budowania historii. Stworzenie niepozornej powieści z tak bogatymi w uczucia wątkami, po prostu aż prosi się o to, aby to docenić. 

   „Niewidzialny most”, mówiąc krótko, to powieść warta wszelakiej uwagi. Nie traktujmy jej jak typowego romansu z wojną w tle, bowiem byłoby to wielką ujmą dla tej książki. Julie Orringer, co trzeba przyznać, wykreowała naprawdę barwne postaci i połączyła ich naprawdę niezwykle bogatym uczuciem. Co więcej, chociaż porusza ciężką tematykę, to każdy zdoła odnaleźć w niej coś dla siebie, coś, co zdoła go oczarować i wprawić w nieskrywany zachwyt. Takie powieści pamięta się bardzo długo i ja na pewno będę o niej pamiętać. Zachęcam do poznania losów Klary i Andrasa – ich historia to duże emocjonalne bogactwo, które z pewnością mile odczujecie…
Autor: Julie Orringer
Tytuł: Niewidzialny most
Wydawnictwo: Czarna Owca
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 752

niedziela, 13 października 2013

"7 psychopatów" - reż. Martin McDonagh

Psychopaci czają się wszędzie...

   Kiedy nie ma się pomysłu na film, po prostu się go nie kręci. Coraz więcej jednak powstaje produkcji, gdzie fabuła nie ma ładu i składu, a bohaterowie po prostu denerwują na każdym kroku. Prosta zasada: nie wiesz, co nakręcić, nakręć byle co. I powiedz, że to komedia z elementami innych gatunków. Z podobnego założenia z pewnością wychodzili stwórcy filmu „7 psychopatów”. Albo świadomie, albo też nie zrobili obraz, który ni śmieszy, ni bawi, za to człowiek zaczyna zastanawiać się, co takiego myślała osoba, która pisała scenariusz tej produkcji. Gangster, który płacze za psem? Porywanie psów dla okupu. Słaby żart, oj słaby…

   Marty pisze scenariusz. Nieźle mu idzie, ma już… tytuł „7 Psychopatów”. Kiedy weny brakuje, przychodzi mu z pomocą najlepszy przyjaciel Billy – bezrobotny aktor, dorywczo złodziej psów. Za pomocą ogłoszenia w gazecie ściąga do domu największych świrów, jakich świat widział. Wszystko byłoby ok, gdyby nie jeden mały shih tzu – futrzak tragiczny – pupil gangstera neurotyka. Z tego nie może wyjść normalny film.*
   
Opis filmu jest jak najbardziej twórczy – w końcu zachęca do obejrzenia. Osobiście uwielbiam komedie, dlatego wydawało mi się, że ten tytuł może być naprawdę niezły. Niestety po raz kolejny rozczarowałam się fabułą. W tym miejscu należy dodać, że nie tylko ten element nie zachwyca. Obsada, choć można powiedzieć, że obfituje w dobre gusta (m.in. Colin Farrell, Olga Kurylenko czy też Christopher Walken), jednak ich role po prostu są blade. Od razu na myśl nasuwa się wniosek, że musieli być nieźle opłaceni, skoro zechcieli w czymś takim zagrać. Wróćmy jednak do obrazu. „7 psychopatów”, jak sama nazwa wskazuje, skupia się na psychopatach wszelkiej maści. I nie chodzi tu tylko o postaci, których główny bohater chce użyć w swoim scenariuszu do filmu. Po kolei uświadamiamy sobie, kto tak naprawdę odgrywa rolę niestabilnego psychicznie i jakie ma to znaczenie dla filmu. Pewnie miało to wyjść w żartobliwym sensie, bawiąc widza do łez ( w końcu nie co dzień widzimy gangstera w rozsypce z powodu zaginięcia pieska), jednak dostrzeżenie jakiegokolwiek humoru graniczy z cudem. Może nawet z sensem, bo tutaj wcale go nie widać.

   Być może pozostałe elementy filmu typu scenografia czy też muzyka  są jak najbardziej odpowiednie, jednak nie są one dopasowane do fabuły. Szczerze przyznam, że widząc akcję, jaka miała miejsce na
ekranie, czułam lekką zgryzotę. Panował lekki kontrast pomiędzy bohaterami, ich dialogami i scenerią w tle. Po raz pierwszy spotkałam się z produkcją, która miała w sobie aż tyle sprzeczności. Czuć pewien chaos, pewien nieporządek w tym filmie. Może dlatego zgubił się gdzieś sens i logika, a w szczególności poczucie humoru. Dodać należy, że nawet rola Colina Farrella nie nadała mu barw. Przeciwnie, jego bohater zatonął w morzach alkoholu, gasząc wszelakie talenty aktora…

   Doszukując się jakichkolwiek pozytywów w tym filmie, można znaleźć jeden wątek, który potrafi „przemówić”. Jest to miłość Hansa i jego chorej żony. Ten wątek mi przypadł do gustu. Jednak podobne temu części filmu tworzą z niego nie komedię, a dramat, co jest bliskie prawdy niż się można spodziewać. Dramat jako gatunek, ale również dramat jako wykonanie. Niestety. Jeśli jednak ktoś lubi tak proste produkcje, gdzie nie ma nic, nad czym trzeba się zastanawiać, może śmiało obejrzeć „7 psychopatów”. Nie gwarantuję jednak, że sam nie stanie się jednym z tytułowych bohaterów.
*opis wydawcy
Reżyseria: Martin McDonagh
Tytuł: 7 psychopatów
W rolach głównych: Colin Farrell, Olga Kurylenko,Chistopher Walken,Sam Rockwell
Rok produkcji: Wielka Brytania 2012
Czas trwania: 109 min.

wtorek, 8 października 2013

Konkursowo i informacyjnie...

Witajcie,
dzisiaj krótko, acz treściwie;) Poniżej wrzucam Wam dwie ciekawe informacje: pierwsza na temat konkursu, który niebawem będzie miał swój koniec, ale spokojnie, zdążycie :)
Więcej:

Druga informacja dotyczy spotkania autorskiego pewnej pani, która niedługo zagości w naszym kraju. Jesteście z Warszawy albo Wrocławia? Jeśli tak, będzie okazja spotkać tam Lizę Marklund!
10 październik, godzina 18 lub 19, Warszawa, Empik
12 październik, godzina 17, Wrocław, spotkanie w ramach Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu
Miłej zabawy!

poniedziałek, 7 października 2013

"Złota lilia" - Richelle Mead

Trzeba zaufać sercu i wybrać właściwie...

   Richelle Mead to autorka znanej i popularnej serii „Akademia Wampirów”. Śledząc na bieżąco informacji z sieci, można zauważyć, jak w zaawansowanym stopniu trwają zdjęcia do jej ekranizacji. Wspominam o tym, bowiem ta autorka, bazując na swojej słynnej serii o wampirach, stworzyła kolejne powieści, z tym, że zmieniła się ich główna bohaterka. Mamy do czynienia z morojami, dhampirami, strzygami, jednak na pierwszym planie mamy alchemików, a dokładniej alchemiczkę – Sydney. To ona jest motywem przewodnim nowej serii. Jedni pomyślą – czy Richelle Mead postanowiła pójść za ciosem sukcesu i dalej ciągnąć przygody swoich bohaterów? A może nie potrafiła rozstać się ze swoimi bohaterami i zechciała utrwalić ich żywot na papierze? Czytając kolejno powieści można dojść do różnych wniosków. Jednak kluczowym pytaniem w tym miejscu jest przede wszystkim pytanie o to, czy stworzenie takiej serii w ogóle miało sens…

   Sydney po raz kolejny zmierza się z trudami, jakie nakłada na niej zawód alchemika. Ma pod opieką morojską księżniczkę, co jest podwójnie trudnym zadaniem. Kiedy do Sydney dołącza Dymitr, sprawy się komplikują. Na drodze alchemiczki i jej „przyjaciół” staje wiele wyzwań, które skłaniają Sydney do trudnych wyborów: czy działać w imię dobra przyjaciół czy też trzymać się zasad własnej organizacji. Nie wie, w jaki sposób może pozwolić sobie na tworzenie więzi między jej podopiecznymi, a nią samą. A zwłaszcza nią a samym Adrianem…

   Nie ukrywam, że darzę sympatią autorkę. Bardzo polubiłam jej serię „Akademię wampirów”, która jako jedna z nielicznych w swoim gatunku jest naprawdę wyjątkowa. Bohaterowie, sama akcja – wszystko było napisane bardzo dobrze i z ciekawie stworzonym rozmachem. O kolejnej serii Richelle Mead niestety powiedzieć tego nie można. Czuć owszem sentyment do bohaterów, którzy pojawili się w zakończonej już „Akademii…”, jednak to nie jest już to samo. Przygody alchemiczki Sydney ciekawią, nie można powiedzieć, że jest nudno. Ale w pewien sposób fabuła jest nieco naciągana. Można odnieść wrażenie, że autorka nie do końca spożytkowała swoje pomysły na poprzednią serię bądź nie chciała rozstać się ze swoimi bohaterami. My czytelnicy, fani Rose i Dymitra, również tęsknimy za tymi postaciami, ale jeśli chcielibyśmy do nich wrócić, sięgnęlibyśmy po „Akademię Wampirów”, każdą jej część, raz jeszcze. I to sprawiłoby większą potęgę tego cyklu. Niestety powstały „Kroniki krwi” i sprawa się rypła.

   Powiem szczerze, że nieco dziwnie czułam się, czytając o Adrianie, o Rose, o Dymitrze, o Sonii w nieco innej odsłonie. To już nie to samo, chciałoby się rzec. Odnieść można wrażenie, jakby główna bohaterka, czyli Sydney, stała się tłem dla tych postaci. Niby epizodycznie pojawiają się niektórzy z nich, ale wyraźnie czuć, kto jest na pierwszym planie. Brakuje tej książce przede wszystkim stanowczości, więcej energii, która byłaby przekonywująca. Jeśli jest to książka o alchemiczce, niech tak zostanie, niech wiedzie prym Sydney. Nie czuć jej w ogóle, jest, a jakby jej nie było. Niech nie rozmazuje się w całej tej historii postać kluczowa, która jest naprawdę ważna dla serii. 

   Pomijając te wszystkie fakty, które przemawiają na niekorzyść książki, warto zaznaczyć, że styl autorki jest niezmienny i wciąż potrafi swoim piórem wiele osiągnąć. Mówiąc szczerze, gdyby pomysły szły w parze ze stylem Mead, z pewnością wyszłaby z tego fascynująca seria. Ale wyszło jak wyszło i nie ma co gdybać. „Złota lilia”, druga część serii „Kronik krwi” można, podobnie jak poprzednią część, zaliczyć do naprawdę nieudanych. Mających potencjał, ale jednak w pewien sposób nieudanych. Dla miłośników twórczości Richelle Mead z pewnością będzie to zawód. Po tylu świetnych książkach, jakie zaserwowała nam autorka, aż czuć w powietrzu zaduch, który wywołują „Kroniki krwi”. Słowa brutalne, ale jednak prawdziwe. Dlatego radzę zastanowić się nad lekturą tej, poprzedniej i następnej części…
Autor: Richelle Mead
Tytuł: Złota lilia
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 423

środa, 2 października 2013

"Dziedzictwo" - Graham Masterton

Zło idzie w parze z... marzeniami.

   Nazwisko Masterona nie powinno być nikomu obce. Angielski pisarz ma na swoim koncie wiele tytułów i przynajmniej z jednym z nich pewnie mieliście już styczność. Graham Masterton należy do tego rodzaju pisarzy, którzy piszą raz dobrze, raz fatalnie. Raz jego książki są świetne, innym razem nie możemy ich doczytać. Mimo wszystko jednak jest coś, co sprawia, że chętnie sięgamy po jego książki. Jedną z nich, jaką ostatnio udało mi się poznać, jest „Dziedzictwo” – horror, który dla miłośników tego gatunku powinien być nie lada gratką. Historia mrozi krew w żyłach, jednak z drugiej strony pozostawia lekki niedosyt. Czy warto zatem po nią sięgać?

   Ricky’ego Delatollę spotyka niemałe zaskoczenie. Przed jego domem zjawia się mężczyzna, który chce sprzedać mu czyjeś stare meble. Wśród rupieci znajduje się rzecz wyjątkowa – mahoniowe krzesło, bogato zdobione, które robi na nim wrażenie. Mebel faktycznie należy uznać za wyjątkowy, za jego sprawą w domu Delatolli zaczynają się dziać dziwne i przerażające rzeczy, które doprowadzają bohaterów do tragicznego finału…

   Po tym autorze nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. Czasem potrafi nieźle zawieść, czasem wręcz odwrotnie. „Dziedzictwo” również tak naprawdę trudno sklasyfikować. Z jednej strony jest to niezły kawał mrożącej krew w żyłach historii, która wręcz wzbudza dreszcz u czytelnika. Z drugiej jednak strony czuć niemały niedosyt, powieść jest jakby zbyt banalna, zbyt mało rozpisana. Brakuje jej kilku elementów, które ubarwiłyby nieco każdy wątek. Przyjrzyjmy się na początek samej fabule. Na brak akcji nie można narzekać, tutaj autor postarał się, aby na brak czynności wszelakiej maści nie można było narzekać. Z czasem jednak ta akcja jakby zwalnia, coś oczywiście się dzieje, ale jest to tylko namiastka tego, co było wcześniej. Zbliżamy się do kulminacyjnego punktu, jednak dotarcie do niego staje się męczące, bowiem wątki toczą się ospale, zbyt przewidywalnie.  I niestety kończy się tak, jak zakładamy, czyli – banalnie.

   Za sam pomysł autorowi należą się duże brawa. Już od początku wydaje się intrygować, poczuć można oryginalność i świeżość w tekście. Jednak wykonanie nie poszło w parze z ideą pisarza. Cały świetny obrazek, jaki sobie wyobrażamy, zastąpiony jest prostą akcją, ze średnim napięciem i luźną fabułą. Komuś może nie przeszkadzać taki rozwój sprawy – książka jest nieskomplikowana, łatwa w odbiorze. I czasem nawet mocno przestraszy. Ale brakuje jej sporo elementów, które polepszyłyby jej jakość, Masterton po raz kolejny zapomniał się i poleciał na łatwiznę. 

   Aby zakończyć pozytywnym elementem, powiem, że warto przeczytać tę książkę chociażby ze względu na jakość języka, jakim posługuje się autor. We wszystkich książkach, tych gorszych i lepszych, zawsze doceniałam fakt, że Masterton wie, jak pisać. Czyta się lekko i wciągająco, co czasem powoduje, że nie zwraca się uwagi na zaistniałe w fabule błędy. Z wiekiem jednak te błędy zbyt często się powtarzają, można je łatwo dostrzec, ale równie łatwo czyta się cały tekst. Zatem jeśli jesteście fanami tego angielskiego pisarza, „Dziedzictwo” jest jak najbardziej wartą przeczytania lekturą. Fani horrorów i prostych historii również odnajdą się w tej powieści, a jest to zasługa dobrej, choć nienajlepszej konstrukcji. Można jednak przymknąć oko na te kilka błędów. A nóż okaże się, że przypadnie Wam do gustu?
Autor: Graham Masterton
Tytuł: Dziedzictwo
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2013 (III)
Liczba stron: 230