sobota, 30 marca 2013

"Dreszcz" - Jakub Ćwiek

AC/DC ponad wszystko!

   Większość czytelników polskiej fantastyki z pewnością kojarzy nazwisko Jakuba Ćwieka. Swoją przygodę z jego twórczością rozpoczęłam już jakiś czas temu, czytając (niestety we fragmentach) jego powieści takie jak „Kłamca” i jego kontynuacje. Ostatnio miałam okazję poznać również „Dreszcz” – historię równie świetną jak poprzednie tytuły Ćwieka. Dawka humoru przekracza tutaj wszelkie granice, bohater przyprawia czytelnika o niepohamowane ataki śmiechu, a co najważniejsze: rock n’ roll wciąż żyje i ma się znakomicie.

   Rychu Zwierzchowski żyje na luzie. Pije, pali, gra i słucha (nie tylko) AC/DC. Wszelkiej pracy unika jak ognia. Dzięki córce, która utrzymuje go od dłuższego czasu, ma zapewniony byt na osiedlu Tysiąclecia. Aż nagle przychodzi taki dzień, kiedy Rychu obrywa piorunem. I dostaje super moce. W jaki sposób wykorzysta ich w swoim życiu? Czy cokolwiek to zmieni?
 "-Co mi się stało? - zapytał   -Wersja dugo czy krótko?   -Krótka.   -Pieron cie ciulnoł." [str.37]
   Ta książka była jedną z najbardziej oczekiwanych przeze mnie premier. Lubię „luzacki” styl Ćwieka, który pozwala na oderwanie się od rutyny. „Dreszcz”, jak mogę śmiało powiedzieć, w żadnym stopniu mnie nie rozczarował, przeciwnie, bawiłam się tak świetnie, że po przeczytaniu ostatniej strony miałam ochotę na więcej. Cały pomysł, mówiąc ogółem, był trafiony w dziesiątkę. Niby niepozorny, nieco uproszczony, a jednak tak świetny, że człowiek czuje się uzależniony od tej książki. Nie brakuje jej humoru, mocnej muzy i przezabawnych momentów, a już wykorzystanie gwary śląskiej i połączenie jej z prześmiesznymi tekstami – no po prostu świetne. Co więcej, choć historia wydaje się zwyczajna, w żadnym wypadku taka nie jest. To złudzenie znika, kiedy poznajemy głównego bohatera.
 "Dobra - zwrócił się do policjanta - więc co możemy dla ciebie zrobić? Zaznaczam, że nie biorę w tyłek i nie całuję w usta. Kolega odwrotnie." [str.150]
   No właśnie, bohater, czyli Rysiek, Rychu, „Zwierzu” Zwierzchowski. Gość, który żyje na luzie, muzie i mocy browara, bo taki oczywiście ma styl. Odpowiedź gotową ma na wszystko, potrafi wkurzyć lub zjednać sobie innych, a w szczególności samych strażników prawa. Kiedy zyskuje swoje super moce, staje się jeszcze bardziej „zelektryzowany”, co widać na każdym kroku jego działań. Przyznać trzeba, że postać bogata w różne cechy, choć niektórych może irytować, to głównie zyskuje ogromną sympatię i respekt na dzielni (jak mówią znajomi z osiedla). Mówiąc krótko, ten bohater nakręca całą historię i gdyby nie tak swobodna i jednocześnie świetna kreacja Ryśka, pewnie nie byłoby tak dobrej książki. Bo dodajmy jeszcze do tego, kreowanie bohaterów Ćwiekowi wychodzi bardzo dobrze, co dowodem na to jest choćby przyjaciel Zwierza, Alojz, czy Benjamin. Każda z tych postaci ma w sobie coś ciekawego, co stwarza charakter dobrze przyswajalnej historii.
 "Cholera - mruknął - to miejsce nie mogłoby być bardziej pedalskie, nawet gdyby Elton John ubrany tylko w kraciasty fartuszek serwował tu marynowaną kiełbaskę George'a Michaela." [str.147]
   To, dlaczego tak dobrze czyta się „Dreszcz”, jest zasługą niekończącego się humoru, jaki towarzyszy tej powieści. Co muszę powiedzieć, dawno nie czytałam książki z tak wielką dawką humoru. Dialogi, przemyślenia czy same działania bohaterów są ukazane w komiczny sposób, mają charakter w pewnym sensie parodii, która świetnie umila czas czytelnikowi. Fabuła ma swój totalny luz, totalny spokój, który udziela się czytelnikowi podczas lektury. Taki literacki chillout, który fantastycznie oddziałuje na odbiorcę, zapewniając dawkę dobrej rozrywki na kilka godzin. Godzin, to trzeba podkreślić, bowiem historia wciąga i niestety szybko się kończy…
 ""Prawdziwy superbohater". To samo w sobie brzmiało jak ten...no...oksygen." [str. 74]
   Jeśli do tej pory nie znaliście twórczości Ćwieka, bądź dopiero zaczynacie przygodę z jego książkami, „Dreszcz” jest idealnym tytułem, żeby przekonać się do jego pióra. Lekko, na luzie i z duża dawką humoru  i muzy – to przepis powstałych historii tegoż autora. Do tej pory nie mogę zapomnieć mnóstwa śmiechu i dobrej zabawy podczas lektury tego tytułu. Choć do dobrej fantastyki jeszcze jej brakuje, to należy powiedzieć, że jest na dobrej drodze, aby osiągnąć sukces. Nie tylko na naszym rynku. Polecam serdecznie lekturę „Dreszcza”. Ja już nie mogę doczekać się kolejnego tomu przygód Ryśka.
Autor: Jakub Ćwiek
Tytuł: Dreszcz
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Rok wydania: marzec 2013
Liczba stron: 296

wtorek, 26 marca 2013

"Szamanka na szpilkach" - Anna Hunt

Szamanem (nie)każdy być może...

   „Szamanka na szpilkach” to tytuł, po który od razu chce się sięgnąć. Nie tylko prosta okładka, ale ciekawy opis potrafią przyciągnąć jak magnes. Literatura kobieca i literatura podróżnicza razem? To da się zrobić. Udowadnia to Anna Hunt w swojej powieści, którą my, jako czytelnicy, od niedawna możemy poznać. Muszę przyznać, że dawno nie wciągnęła mnie tak mocno zwyczajowa opowieść. Ciekawa wędrówka bohaterki przez Peru i jej ścieżka do szamanizmu po prostu niesamowicie pochłania odbiorcę. A co więcej, drogie czytelniczki, intrygujący i przystojny bohater, nie raz wzbudza mieszankę najróżniejszych emocji.

   Anna, główna bohaterka powieści, postanawia oderwać się od stresującej pracy i wyjechać do Peru. Jej trzymiesięczny pobyt poza granicami Londynu nie wzbudza uznania u jej znajomych, którzy nie traktują poważnie jej decyzji. Na miejscu, wśród amazońskiej dżungli, Anna poznaje Maximo – miejscowego szamana, przystojnego i intrygującego mężczyznę, z którym nawiązuje bardzo burzliwy romans. Pewnego dnia słyszy propozycję Maximo, aby została jego uczennicą. Kobieta postanawia spróbować nauki szamanizmu, która kompletnie odmieni jej życie…

   Tytuł ten z miejsca przypadł do gustu. Lubię od czasu do czasu poczytać lekką i niezobowiązującą lekturę, która pozwoli na oderwanie się od spraw codziennych. I w książce Anny Hunt właśnie to dostałam – lekkość, zwyczajność i powiew kobiecości. Ale ponadto historia pozytywnie zaskakuje pod względem motywu podróży do Peru i nauki szamanizmu. Kto by pomyślał, że z banalnej z pozoru powieści można stworzyć mocno wciągającą historię? „Szamanka na szpilkach” jest dowodem na to, że taka mieszanka może przynieść wiele korzyści. Tę książkę czyta się niesamowicie szybko, co więcej, ciekawość nie pozwala na odłożenie jej w trakcie trwania akcji. Wiele momentów potrafi zaskoczyć, co, wydawać by się mogło, w przypadku tego typu książek bywa rzadkim zjawiskiem. Powieść Anny Hunt jednak łamie wszelkie stereotypy dotyczące literatury kobiecej, bowiem jest w zupełności pełna niespodzianek i nieprzewidywalnych zdarzeń.

   Podróż po Peru wraz z bohaterami, należy przyznać, wygląda bardzo realistycznie. Podobnie nauka szamanizmu, obrzędy, zwyczaje… To wszystko zostało oddane w najmniejszym szczególe,  powiedziałabym, z bardzo dobrą precyzją, która pozwala na łatwe wyobrażenie sobie otoczenia i wydarzeń, jakie mają miejsce w powieści. Sama miałam ochotę przenieść się do Peru i zwiedzić go razem z Anną. Dotąd nie patrzyłam na ten kraj w tak dokładny sposób, jednak po lekturze „Szamanki na szpilkach” mam wielką ochotę odwiedzić ten kraj.

   Zwrócę może uwagę na Maximo, bohatera, który wiele namiesza w całej fabule. Dla wielu czytelniczek z pewnością będzie on niezwykle uwielbianym mężczyzną, jednak niektórym może wydawać się zbyt wyidealizowany. Przyznam, że ciężko mi stwierdzić, po której stronie miałabym się znaleźć. Z jednej strony ten przystojny szaman nie raz wzbudzał moją ciekawość i niesamowicie intrygował, ale też czasem potrafił wkurzyć. Patrząc na niego trzeźwym okiem, można uznać go za postać trochę przefantazjowaną jak na obyczajowe standardy, jednak z drugiej strony – dlaczego by nie pofantazjować choć trochę? Trudno mi określić jego całokształt, ale co trzeba przyznać – potrafi gość namieszać. Oj potrafi.

   „Szamanka na szpilkach” to niezwykle zaskakująco dobra powieść. Z jednej strony lekka i przyjemna, z drugiej niesamowicie intrygująca i wciągająca. Choć nie należy do wspaniałych lektur, po których słychać wszechobecne „ochy” i „achy”, to należy jej przyznać, że potrafi przekonać do siebie czytelnika swoją treścią. Anna Hunt stworzyła historię pełną niespodzianek, z mnóstwem ciekawostek i zagadnień z dziedziny szamanizmu. Z tą książką można przeżyć świetną podróż po Peru, nawet jeśli nie możemy być tam fizycznie, ta powieść pozwala choć w cząstce odczuć klimat tamtego kraju. Z pewnością tytuł ten przypadnie do gustu nie tylko zwolenniczkom kobiecej literatury, lekkiej i niezobowiązującej, ale również fanom podróży i, być może, zainteresowanych fachem, jakim jest szamanizm. Z mojej strony mogę zapewnić, że z tą powieścią nie można narzekać na brak nudy. Ma w swoim zanadrzu wiele niespodzianek, których z pewnością nie zawaha się na was użyć. Polecam serdecznie.
Autor: Anna Hunt
Tytuł: Szamanka na szpilkach
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: marzec 2013
Liczba stron: 488

poniedziałek, 25 marca 2013

"Ghostman" - Roger Hobbs

Człowiek duch

   Przygodę z literaturą sensacyjną rozpoczęłam już dość dawno i teraz chętnie sięgam po tego typu tytuły. Ostatnim, jaki miałam okazję przeczytać, był „Ghostman” autorstwa amerykańskiego pisarza Rogera Hobbs’a. Sam opis tej książki wprawia czytelnika w zaciekawienie – zapowiada naprawdę wiele emocji i momentów akcji. W wielu książkach opisy stwarzają jedynie pozory, jednak w przypadku tego tytułu jest inaczej – zwiastun fabuły nie oddaje w pełni świetności całej historii. Wciąga i niesamowicie uzależnia, to można z pewnością zagwarantować czytelnikowi.

   Napad na bank w Atlantic City kończy się fiaskiem. Organizator napadu zmuszony jest wezwać na pomoc mężczyznę, którego imię zna niewielu – Jacka. Nikt naprawdę nie wie, kim on jest, ukrywa się. Specjalizuje się w ucieczkach i ukryciach, dlatego staje się idealnym kandydatem do zatarcia wszelkich śladów zorganizowanego napadu. Jack będzie miał trudne zadanie przed sobą – w poszukiwanie zaginionych pieniędzy, prócz FBI, zamieszany jest miejscowy gang, który nie cofnie się przed niczym, aby osiągnąć swój cel…

   Książka Rogera Hobbs’a to kolejny thriller/ powieść sensacyjna, która zagościła na mojej półce. Nie powiem, obawiałam się nieco lektury tego tytułu: ciekawostką jest, że prawa do jej ekranizacji zostały wykupione jeszcze rok przed publikacją. Wydawało mi się, że skoro coś już zostało wykupione, z jednej strony może zwiastować kawał dobrej historii, lecz z drugiej nastawienie się na takie coś mogło skończyć się rozczarowaniem. Dlatego z rezerwą podeszłam do jej lektury. Na szczęście „Ghostman” okazał się nie tyle wciągającą powieścią, lecz niesamowicie uzależniającą. Przyznam, że dawno nie czytałam tak świetnie rozpisanej historii o podłożu sensacyjnym. Wątek podjęty już od pierwszej strony kontynuowany jest do samego końca, w tym czasie dzieje się niesamowicie wiele akcji, wokół fabuły autor stworzył mroczną aurę tajemniczości, co dodatkowo wzbudza zainteresowanie i zaintrygowanie powieścią. Wciąż pojawiają się momenty zaskakujące, co pobudza adrenalinę i tworzy prawdziwe dreszcze na skórze czytelnika.

   „Ghostman” należy do tego typu książek, gdzie w krótkich rozdziałach autor traktuje akcję w pewien sposób prosto i z sensem, nie rozpisując i nie wywodząc na niepotrzebne tematy. Naprawdę łatwo wpasować się w rytm akcji, co pomaga nie tyle w zrozumienie przekazywanej treści, ale również na szybkie czytanie, może nawet wręcz błyskawiczne (jak było w moim przypadku). Ponadto narracja sprzyja fabule – bardzo dobrze czyta się pierwszoosobową wersję, jaką wykreował Hobbs. Luźno, z sensem, jak podkreślałam, oraz z mnóstwem specyfiki, która pojawia się w piórze danego pisarza. Tym razem jest to mocna dawka dobrej sensacji, którą czuć podczas lektury, praktycznie w każdym zdaniu, który opisuje dane wydarzenie.

   Można rzec, że Roger Hobbs odwalił kawał dobrej roboty. Powieść, jaką udało mu się napisać, naprawdę potrafi wciągnąć i nie pozwoli na oderwanie się choćby na moment. „Ghostman” posiada wszystkie cechy literatury sensacyjnej i thrillera – mnóstwo akcji, nieprzewidywalne zdarzenia i przede wszystkim multum zagadek, jakie towarzyszą fabule. Nic więc dziwnego, że producenci filmowi zainteresowali się tym tytułem. Miejmy tylko nadzieję, że ekranizacja tej powieści okaże się w równej mierze tak dobra jak ona sama. Naprawdę świetna książka. Polecam!
Autor: Roger Hobbs
Tytuł: Ghostman
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: marzec 2013
Liczba stron: 340

czwartek, 21 marca 2013

"Świat bez bohaterów" - Brandon Mull

Na świecie brak już bohaterów...

   Brandon Mull to pisarz znany przede wszystkim przez czytelników jako autor „Baśnioboru”. Jednak w tym roku możemy poznać kolejną jego serię, wydaną nakładem wydawnictwa Mag. „Świat bez bohaterów” rozpoczyna przygody dwójki nastolatków którzy trafiają do innego, magicznego świata, który staje w obliczu wielkiego zagrożenia. Co prawda nie czytałam jeszcze poprzednich książek tego autora, niemniej jednak skłaniam się ku stwierdzeniu, że pisarz ten, jak mało kto potrafi utworzyć magiczną fabułę od podstaw i rozwinąć ją w sposób naprawdę ciekawy, który pozwoli czytelnikowi choć na chwilę przenieść się do innego wymiaru…

   Jason jest zwykłym nastolatkiem, który narzeka na ciągłą nudę w jego życiu. Nadchodzi taki dzień, kiedy podczas pobytu w zoo staje się rzecz niezwykła – przenosi się do magicznego świata, zwanego Lyrian. Kraj ten żyje w ciągłym niebezpieczeństwie i obawie mieszkańców przez Maldorem, złym cesarzem i czarnoksiężnikiem. Wraz z Rachel, która również dostaje się do Lyrianu, są jedyną nadzieją na to, że uda im się obalić Maldora i jego złe praktyk. Jednak nic nie jest proste, zwłaszcza, jeśli się jest Pozaświatowcem…

   Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o tej powieści, skojarzyła mi się ona z serią o Narnii. No wiecie, przeniesienie się do magicznej krainy, gdzie władzę dzierży zły przywódca i tylko bohaterowie, którzy do niej trafiają, są w stanie poradzić sobie ze złem tam panującym. To odrobinę dało mi do myślenia: kurczę, a co będzie, jeśli ten autor powielił jedną z moich ulubionych serii? Zaryzykowałam. Za bardzo kusił mnie opis i chęć przeczytania dobrej fantastycznej książki. I muszę powiedzieć, że ta lektura warta była ryzyka. „Świat bez bohaterów” okazał się zupełnie inną historią, niż może się na początku wydawać. Co więcej, bogata jest w naprawdę dużo oryginalnych pomysłów, które zaskakują, niesamowicie wciągają, ale również potrafią dobrze rozbawić. Brandon Mull, choć wcześniej zbyt dobrze go nie znałam, okazał się naprawdę świetnym pisarzem, którego styl po prostu pokochałam.

   Wiele elementów książki  wygląda na naprawdę ciekawie skonstruowane. Weźmy na przykład rodzaje stworów i magicznych stworzeń (np. wielki krab czy też rozsadnik Ferrin). W wielu tytułach możemy spotkac elfy, trolle i inne stwory. Brandon Mull jednak stworzył wiele swoich kreatur i przez to odkrywanie nowych postaci przychodzi z większą ciekawością – w końcu chcemy dowiedzieć się o nich jak najwięcej, skoro czytamy o nich dopiero po raz pierwszy. Nawet same miejsca, w jakich toczy się akcja, czy sposoby praktykowania magii – to wszystko naprawdę jest ciekawe, ale i świetnie wygląda na tle całych wydarzeń. Nie brakuje niespodziewanych przygód i kolejnych etapów zagadek, co z pewnością ucieszy niejednego fana dobrej akcji.

   Zwrócę uwagę jeszcze na samych bohaterów: Jasona i Rachel. Spodobało mi się to, że autor nie tworzył z nich na siłę nastolatków zdolnych zrobić wszystko, nie uzdalniał ich ponad normę. Ich spontaniczność i poczucie humoru, ale również ciekawa pomysłowość świadczy o tym, że są na dobrej drodze do zdobycia wielu zwolenników wśród czytelników powieści. Polubiłam i jedną i drugą postać, ponieważ są różnorodni, jednocześnie inni i choć zwyczajni, potrafią zyskać na czyjejś sympatii. Ale generalnie nie stanowią tła dla rozgrywającej się akcji, tylko są jej czynnymi uczestnikami, dzięki czemu łatwiej jest o nich pamiętać i o nich mówić.

   Nie ma wątpliwości, że „Świat bez bohaterów” to kolejna świetna powieść fantasy. Choć opowiada o losach nastolatków i ich zmaganiach w magicznym świecie, myślę, że ta lektura spełni oczekiwania nawet samych dorosłych czytelników, którzy uwielbiają ten gatunek. Brandon Mull stworzył naprawdę ciekawą i oryginalną pozycję, o której nie będzie łatwo zapomnieć, a co więcej, wciąż będziemy łaknąc więcej i więcej przygód Jasona i Rachel. Całe szczęście to dopiero pierwsza część serii „Pozaświatowcy”, bowiem „Świat bez bohaterów” zaostrza apetyt czytelniczy na kolejne perypetie młodych bohaterów. Już nie mogę się doczekać drugiej części. Polecam gorąco!
Autor: Brandon Mull
Tytuł: Świat bez bohaterów
Wydawnictwo: Mag
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 534

poniedziałek, 18 marca 2013

"Pan Przypadek i trzynastka" - Jacek Getner

Był sobie przypadkowy detektyw...

   Jacek Getner – pisarz, scenarzysta, dramaturg. Jego pomysły można poznać w znanych i lubianych serialach telewizyjnych, które goszczą na ekranach naszych telewizorów. Ale ostatnio można poznać go również od strony pisarskiej, gdzie zagościł pisząc powieści kryminalno – detektywistyczne. Miałam przyjemność przeczytać wcześniej „Dajcie mi jednego z was”, teraz, po premierze jego nowej książki, zapoznałam się z nową propozycją wyjętą spod jego pióra. „Pan Przypadek i trzynastka”, bo taki nosi tytuł, to rozpoczynająca serię czternastu powieści książka, opowiadająca przygody rodzimego detektywa z przypadku, o jakże oryginalnym nazwisku: Jacka Przypadka. Perspektywa zachęcająca – bohater, jak zapewnia autor, z charakteru podobny jest to znanych postaci Sherlocka Holmesa, doktora House’a, czy nawet porucznika Borewicza. Kto zna tych panów, wiadomo o czym mowa. Nie jestem jednak pewna, czy w stu procentach zgodziłabym się z porównaniem pana Przypadka do tych zdolnych postaci. Bohater nowej książki pana Getnera w pewnym stopniu różni się od wymienionych osób, a raczej nie powinien być do nich porównywany…

   „Pan Przypadek i trzynastka” to początek przygód rodzimego detektywa z przypadku, Jacka Przypadka. W pierwszej części bohater będzie się zmagał z zagadkami, które związane są w pewien sposób z cyfrą „trzynaście”. Zrabowane obrazy spod trzynastki, zaginiony skarb w starym domu pod numerem trzynaście, czy też skradziony tekst sztuki o ciekawym tytule „Trzynaste krzesło” – z tymi wszystkimi sprawami Przypadek zmierzy się całkowicie przez przypadek. Albo za namową sąsiadki, która w sprytny sposób zrobi z niego detektywa…

   Tak jak już wspomniałam, „Pan Przypadek i trzynastka” to kolejna powieść pana Getnera, którą miałam okazję przeczytać. Choć poprzednia nie zachwyciła mnie tak, jakbym tego oczekiwała, chciałam przeczytać więcej książek autora, aby mieć niejakie pojęcie o jego stylu pisania. Co w szczególności zauważyłam: wciąż widać błędy, jakie dostrzegłam w poprzedniej powieści. Generalnie chodzi o słabe rozwinięcie tematu, jaki został tutaj rozpoczęty. Kiedy mamy do czynienia z książką kryminalną lub powieścią detektywistyczną, oczekujemy tego, że wątki nas zaintrygują i zaciekawią, prawda?  Tym samym potrzebna jest treść, która skutecznie odda całą akcję i wszystkie zamysły autora. Pan Getner poszedł w nieco inną stronę – postawił na krótką fabułę, w której zawarte są trzy historie, napisane z perspektyw kilku osób, w wyniku czego panuje niemały chaos, po którym, choć coś może przypaść do gustu, czuć ogromny niedosyt. Jak na tak rozległe pomysły, tej treści wyszło zbyt mało, aby wciągnąć porządnie czytelnika. Tym samym tytuł stracił nieco na świetności.

   Główny bohater, Jacek Przypadek, to postać, która powinna błyszczeć na tle wszystkich wydarzeń. I tutaj pojawia się ten sam problem – jak na główną rolę, było jej znacznie za mało. Miałam wrażenie, że jego jakby nie ma, jakby jego rola była epizodyczna. Ponadto porównanie do tylu znanych postaci, jak sam Sherlock Holmes, było raczej zbędne. Nie dopatrzyłam się w nim specjalnych zdolności, chociaż czasem przejawiał bystrość umysłu, która wydaje się jedynie przypadkiem. Ogólnie rzecz biorąc ta postać nie robi wielkiego wrażenia, a w dodatku nie daje powodu do tego, aby pamiętać ją przez długi czas. Rozwiązanie zagadki błyskawicznie jak zrobienie zupki chińskiej, nie czyni jeszcze bohaterem, czy w tym wypadku dobrym detektywem, ale w szczegóły wnikać nie będziemy.

   W tego typu powieściach spodziewam się sporej dawki adrenaliny, intryg czy napięcia i zwrotów akcji. Niestety tutaj tego zabrakło – akcja jak szybko się zaczyna, tak szybko też kończy. Tak naprawdę nie mamy czasu zagłębić się w sprawę, jaka aktualnie nastaje, nie mamy możliwości sami polemizować, co mogło się wydarzyć – zagadka zaraz zostaje rozwiązana i tyle ją widzieli. Brakuje, naprawdę brakuje tej powieści (opowiadaniu) rozwinięcia. To, co zostało napisane, to jedynie zalążek tego, co może się wydarzyć. Działania, akcje, same zagadki i intrygi – to wszystko należałoby dobrze rozwinąć, aby uzyskać ciekawą powieść.

   Z bólem muszę to przyznać, ale to kolejny raz, kiedy czuję niemały zawód po przeczytaniu książki pana Getnera. Ale to dlatego, że mają one potencjał i nie został on wykorzystany w pełni przez autora, tak, jak można by tego oczekiwać. Wciąż te same błędy przyświecają jego karierze pisarza (za krótko i za mało rozwinięte) i mam nadzieję, że w przyszłości się one zmienią. „Pan Przypadek i trzynastka” w pewnym stopniu mi się podobało – to zasługa ciekawego stylu, ciekawego pióra, jakim posługuje się autor książki, ale cóż z tego, skoro cały temat mnie zawiódł. Będę czekać na kolejną część, aby sprawdzić, czy coś się zmieniło. Mam nadzieję, że tak i będzie to zmiana na lepsze, czego z serce panu Getnerowi życzę. W końcu chyba wszyscy pragniemy, aby w Polsce było mnóstwo dobrych pisarzy. Prawda?

Za możliwość przeczytania książki, dziękuję autorowi, panu Jackowi Getnerowi!
Autor: Jacek Getner
Tytuł: Pan Przypadek i trzynastka 
Wydawnictwo: Poligraf
Rok wydania: luty 2013
Liczba stron: 202

sobota, 16 marca 2013

"Fałszywy książę" - Jennifer A. Nielsen

Książę jest tylko jeden - ten prawdziwy...

   O książce „Fałszywy książę” większość czytelników zdołała już co nieco usłyszeć. To pierwsza część Trylogii Władzy autorstwa amerykańskiej pisarki Jennifer A. Nielsen, która na swoim koncie ma już popularną (przynajmniej na tamtym kontynencie) serię fantasy The Underwold Chronicles . Co można powiedzieć o tym tytule? Generalnie wygląda ona na typ fantasy z przeznaczeniem dla dzieci i młodzieży czy też niezłą przygodówkę z uwzględnieniem dla nieco starszych wiekowo dzieciaków. Jednak radziłabym nie kierować się intuicją. Za podstępnym opisem kryje się fascynująca fabuła, która niesamowicie wciąga od początku do końca. Choć z jednej strony wygląda błaho, zapewniam, że ta książka ma w sobie wiele niespodzianek.

   Grupa czterech chłopców, wyrwanych ze szponów sierocińca, staje w szranki o objęcie tronu w odległej krainie. Aby zapobiec wojnie domowej w królestwie, arystokrata Conner postanawia osadzić na tronie fałszywego księcia, którym stanie się jeden z chłopców. Jeden z nich – czternastoletni Sage, jest wielce nieufny w stosunku do Connera, ale zdaje sobie sprawę, że objęcie tronu da mu możliwość pozostania przy życiu. W trakcie walki o władzę na jaw wychodzą skrywane tajemnice i oszustwa, aż w końcu przyjdzie czas na prawdę, jakiej nikt się nie spodziewał…

   „Fałszywy książę” należy do gatunku książek, po których z jednej strony oczekuje się wiele, a jednocześnie nie wiadomo, czego można się po niej spodziewać. Przyznam szczerze, że opis mnie zaintrygował, jednak nie miałam gwarancji, że mi się spodoba – wiadomo, trochę trąci od niego młodzieżówką pomieszaną z przygodami przeznaczonymi dla dzieci. Zaryzykowałam jednak i nie powiem, byłam mile zaskoczona. Fabuła książki nie jest oklepaną wersją fantasy, jaką można spotkać ostatnio na rynku, czuć wyraźnie powiew świeżości w całej historii. Co więcej, choć styl faktycznie jest trochę spłaszczony na potrzeby zrozumienia przez młodsze pokolenie, to w równym stopniu przypadnie on do gustu czytelnikom w każdym wieku. Bardzo szybko czyta się przedstawioną historię, przez rozdziały można przemknąć błyskawicznie, ale jest to swego rodzaju dobra odmiana, ze względu na fakt, że mimo takiej prędkości czytania wciąż jesteśmy w stanie zrozumieć każdy szczegół w fabule. I niesamowicie potrafią one zaciekawić.

   W przypadku książek gatunkowo podobnych, kiedy autor kreuje własny świat, własne zasady, wiele razy spotkałam się z mało rozwiniętym światem przedstawionym. Autorzy zbyt mocno przywiązywali uwagę do bohaterów aniżeli do świata ich otaczającego. „Fałszywy książę” należy do powieści całkowicie wykreowanej przez wyobraźnię autorki, ale łatwo zauważyć, że bardzo dobrze przyłożyła się i do stworzenia postaci i do wytworzenia miejsc, w których toczy się akcja. Od dawna nie miałam okazji czytać tak łatwo skonstruowanej, a jednocześnie bogatej w treść i elementy książki. Bardzo prosto jest rozeznać się w realiach panujących w fabule, a także bardzo łatwo jest rozpoznać każdy zakamarek, w których znajdują się bohaterowie. To bardzo ważna cecha tego tytułu, bowiem połączenie prostoty z perfekcjonizmem nie należy do standardów współczesnych książek, i choć można spotkać takie łączenie w wielu tytułach, w dużej mierze wyglądają zupełnie gorzej niż w tej powieści.

   Bardzo ważne są również ciągłe napięcie i mnóstwo zagadek, jakie znajdują się w fabule. „Fałszywy książę” jest bogaty w tajemnice i różnego rodzaju intrygi, które wzbudzają nieskrywaną ciekawość już na samym początku. Kiedy jest się w trakcie lektury, można odczuć wiele rozmaitych emocji, choć głównie są co ciekawość i chęć poznania dalszych przygód bohaterów. Ale nic w tym dziwnego, skoro poznajemy nie tylko walkę czterech chłopców o fałszywą władzę, ale również same ich przygotowania, które nie raz wyglądają naprawdę intrygująco. Jeśli mam być szczera, to czasem opisy tych wydarzeń nie były dobrze rozwinięte, czegoś im brakowało, niemniej jednak w równym stopniu wciągają podobnie jak cała reszta.

   Mówiąc jednym zdaniem, „Fałszywy książę” to powieść godna półki każdego mola książkowego, który ceni sobie dobrą fantastykę i powieść przygodową. Książka Jennifer A. Nielsen sprawia, że choć na chwilę można przenieść się do odległej krainy i poznać tajniki wielkiej intrygi, jaka ma miejsce z udziałem młodych chłopców. Z jednej strony wygląda na zdziecinniałą historyjkę, jednak nie radzę nieść się pozorami i uprzedzeniem. Ten tytuł mocno zaskakuje, w ogromnym stopniu pozytywnie, ale przede wszystkim nie jest przeznaczony tylko dla młodszej części czytelników. „Fałszywy książę” to bardzo ciekawa powieść, myślę, że jednak z lepszych, jakie ukazały się w tym roku wydawniczym. Miejmy nadzieję, że pozostałe części trylogii będą równie udane i w równym stopniu zdołają zjednać sobie czytelników, tych młodszych i starszych, jak udało jej się to pierwszym tomem. Serdecznie polecam, naprawdę warto!
Autor: Jennifer A. Nielsen
Tytuł: Fałszywy książę
Wydawnictwo: Egmont Polska
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 392

piątek, 15 marca 2013

"Z pustymi rękami" - Valerio Varesi

Kryminalne oblicze Włoch...

   Valerio Varesi to włoski pisarz kryminałów, którego książka „Z pustymi rękami” jest kolejną częścią przygód komisarza Soneri’ego. W ubiegłym roku miałam okazję poznać pierwszą część cyklu, czyli „Pokoje do wynajęcia”, które opisują śledztwo w mrocznym i mglistym miasteczku Włoch. Nadany przez autora klimat włoskich ulic i ciemnej strony przestępczej tego kraju zdołał przekonać mnie do siebie w dużym stopniu, bowiem prócz intrygującej zagadki można było odczuć dreszcze na samą myśl o biegnącej w tle akcji. „Z pustymi rękami” to kontynuacja pracy komisarza Soneri’ego, i co muszę z bólem przyznać, nie wygląda ona zbyt ciekawie. Jest dużo spokojniejsza i mocniej przewidywalna, co stwarza nie tylko poczucie znudzenia, ale tak jak w moim przypadku, dużego zawodu…

   W miasteczku Parma panuje wyjątkowo upalne lato. Życie na ulicach miasta zmienia się diametralnie – znudzeni mieszkańcy wloką się powoli w kierunkach tylko im znanych, ale co gorsza: szerzą się zamieszki i rozboje w biały dzień. Bójki, podpalenia, kradzieże, a nawet zabójstwo. Komisarz Soneri chce wyjaśnić przyczyny zajścia tych wydarzeń. Coraz częściej słyszy w zeznaniach o znanym lichwiarzu, który może mieć związek z upadkiem wielu obywateli tego miasta. Wszystkie te sprawy okazują się mieć wspólny mianownik, który okaże się znacznie bardziej dokuczliwy, niż gorące słońce letniego dnia w Parmie…

   Tego autora polubiłam za pierwszą, bardzo mroczną i wciągającą, ale przede wszystkim ciekawie skonstruowaną zagadkę, jaką przedstawił w książce „Pokoje do wynajęcia”. Była to dopiero pierwsza część o komisarzu Soneri’m, lecz z miejsca przypadła mi do gustu nie tylko akcja, ale również sam bohater. Kiedy usłyszałam o kolejnym tytule z jego udziałem, musiałam wprost poznać tą historię. „Z pustymi rękami” jednak nie okazało się tak dobre, jak oczekiwałam. I bardzo ubolewam z tego powodu, bowiem z każdą częścią powinno być znacznie lepiej niż na początku… Tymczasem wyszło coś pokrętnego, co raczej nie da się równać z inauguracją cyklu. Przede wszystkim łatwo dostrzegalną różnicą jest już sam klimat, jaki panuje w miasteczku, jakby on zmieniał diametralnie krajobraz, ale również same wydarzenia. W „Pokojach do wynajęcia” panuje mglista pogoda, szarówka, co nadaje ulicom miasteczka mroczny i dreszczowy wygląd, czuć ciarki na plecach, kiedy czyta się karty powieści. W „Z pustymi rękami” mamy już znacznie inny obraz – gorąco, skwar, który sprawia, że bohaterowie książki są leniwi, poruszają się w takim zwolnionym tempie. Upał zdecydowanie ich spowalnia, ale hamuje również akcję, która, tak samo jak jej bohaterowie, snuje się z wolna do przodu, jakby jej się nie chciało. To wyraźnie widać i czuć, kiedy czyta się kolejne strony, emocje postaci, klimat i to gorące powietrze wpływa również na czytelnika. Kompletnie zwalnia tempo czytania, trzeba naprawdę iść w zaparte, aby dokończyć historię w miarę przyzwoitym czasie. Niektóre wątki okropnie się dłużą, jakby i one były nasiąknięte gorącym włoskim słońcem.

   Choćbym nie wiem jak chciała powiedzieć o zaletach tej powieści, zawsze jakiś mankament zdoła rzucić cień na pozytywny aspekt książki. Chociażby wspominając zagadkę kryminalną, którą próbuje rozwikłać Soneri – ten wątek jest bardzo interesujący. Zaczyna się już na początku i nawet, jeśli wydaje się, że rozwiązanie już znamy, prawdę poznajemy dopiero na samym końcu. Varesi kluczył przez całą fabułę, jakby chciał zmylić nasz trop, całkowicie zaskakując na samym końcu. I to mu się udało. Jednak nie jest to aż tak ekscytujące ze względu na fakt, że działania komisarza, choć mają swoje porywy, to jednak toczą się w leniwym tempie. Szczerze zabrakło mi akcji, która zdoła przykuć moją uwagę i wywołać jakiś dreszcz emocji. W większości przypadków po prostu czuć senność i nudę. Niestety.

   „Z pustymi rękami” okazało się znacznie gorszą kontynuacją serii, ale to nie znaczy, że kolejne części, które mam nadzieję się pojawią, również takie będą. Wyrażam wielką nadzieję na to, że kiedyś będzie mi dane poznać kolejne części komisarza Soneri, który wbrew tym leniwym akcjom drugiej części, wciąż pozostaje jednym z moich ulubionych śledczych, jakim miałam okazję ostatnio poznać. Również należy zwrócić uwagę na umiejętności Varesi’ego, który potrafi oddać klimat miejsca, w jakim rozgrywa się akcja. I to daje nadzieję na to, że jeśli tylko umiejętnie przewidzi pogodę dla swojej powieści, to z pewnością będzie ona udana. Zawiodłam się na niej, fakt, jednak nie mam zamiaru nikogo zniechęcać do sięgnięcia po „Z pustymi rękami”. Jeśli ktoś czuje się zaintrygowany powieścią, powinien spróbować swoich przygód w komisarzem Soneri’m. Być może dla kogoś będzie to lektura znacznie ciekawsze niż dla mnie…
Autor: Valerio Varesi
Tytuł: Z pustymi rękami
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis
Rok wydania: luty 2013
Liczba stron: 264

wtorek, 12 marca 2013

"Maria Antonina. Z Wiednia do Wersalu" - Juliet Grey

Trudne życie Marii Antoniny...

   Maria Antonia, o której teraz będzie mowa, jest postacią historyczną. Dla dociekliwych chodzi o Marię Antoninę z rodu Habsburgów, późniejszą królową Francji. Lektura książki Juliet Grey nie jest jednak ponowną opowieścią o jej życiu. To fikcyjna historia, która choć opiera się na autentycznych faktach, w pełni odpowiadająca wyobraźni autorki. Zaintrygowała mnie ona, kiedy po raz pierwszy przeczytałam opis, po raz drugi, gdy obejrzałam okładkę, a po raz trzeci, gdy dowiedziałam się, że nie jest to drętwa lekcja historii. Luźna opowieść o szybkim dorastaniu i mocno politycznym życiu w młodym wieku powinna zatem przekonać do siebie nie tylko zwolenników powieści, skupiających się na minionej historii…

   Dziesięcioletnia Maria Antonia wiedzie spokojne życie do czasu, gdy dowiaduje się o planach swojej matki. Wkrótce ma poślubić ledwo dwa lata starszego chłopaka, który w przyszłości ma stać się królem Francji. Zanim to jednak nastąpi, Maria Antonina musi się wiele nauczyć, aby spodobać się swojemu przyszłemu ludowi. W swoich dążeniach będzie czujnie obserwowana i oceniana, czy nadaje się na godną objęcia tronu. Musi zatem szybko dorosnąć, aby móc w pełni świadomie przyjąć mnóstwo politycznych obowiązków…

   Wbrew obawom przez tak dramatycznym opisem, książka nie jest wcale tak ciężka. Autorka postarała się o to, aby oddać wszystkie wydarzenia z dozą rezerwy, z punktu widzenia głównej bohaterki, tudzież Marii Antoniny. I nie jestem do końca przekonana, czy ten zabieg wyszedł książce na dobre. Głównie spłaszcza to nieco fabułę i sprawia, że jest bardziej… dziecinna. Nie znam dokładnie losów Marii Antoniny, ale w powieści Juliet Grey wygląda ona ckliwie i okropnie dziecinnie. Faktycznie, ma dopiero dziesięć lat, jest rozpieszczona, ale prowadzenie narracji z punktu widzenia bohaterki jedynie nadaje powieści takiej słodkości, od której czasem mdli. Bardziej pasowałaby tutaj narracja trzecio osobowa, wtedy można by było lepiej ocenić postępowanie i zachowania przyszłej królowej Francji. Tymczasem, mimo że próbowałam przymknąć oko na jej wypowiedzi bądź zachowania, tłumaczyłam sobie nawet, że to faktycznie mogło tak być, wciąż czułam infantylność i ckliwość, która biła od bohaterki, ale również od sposobu, w jaki przedstawiła ją sama autorka.

   Nie chcę jednak zniechęcać przyszłych czytelników co do tej lektury. Choć jest to fikcyjna opowieść, jak podkreśla autorka, poparte są one rzetelnymi faktami historycznymi, więc można potraktować ją w pewien sposób jak powtórkę z historii czy też ciekawą powieść historyczną. Jest to bowiem opisana wędrówka Marii Antoniny z Wiednia do samego Wersalu, drogą pewną wybojów i niepewności co do dnia jutrzejszego. Choć często denerwował mnie punkt widzenia bohaterki, to same wydarzenia przypadły mi do gustu. Juliet Grey potraktowała swoją powieść łagodnie (może czasem nazbyt łagodnie), nie wymuszała dialogów, czuć było nawet często swobodę i lekkość w prowadzeniu kolejnych wątków. Może nie jest mocno wciągającą książką, jednak w wielu momentach niesamowicie ciekawi, co prowadzi do tego, że oczekuje się od historii jeszcze więcej.

   Zatem, jeśli ktoś jest zainteresowany zarysowaną tutaj historią bądź intrygują go poszczególne postaci minionych wieków, „Maria Antonia. Z Wiednia do Wersalu” autorstwa Juliet Grey jest idealną pozycją dla tych osób. Chociaż ma swoje wady (głównie chodzi o narracje i czasem nudnawe momenty), to tą historię warto by było jednak poznać. W pewnym stopniu czuję się rozczarowana wydarzeniami zaistniałymi na kartach powieści – a to nic się nie działo, a to znowu bohaterka potrafiła mnie zirytować, ale jednak coś w niej jednak mnie ujęło. Być może ta lekkość, być może mało wymagająca fabuła. Coś na pewno w niej jest. Niemniej jeśli ktoś czuje, że w pewien sposób może mu się spodobać, powinien po nią sięgnąć. Może to tylko moje odczucia, które mogą u innych wyglądać zupełnie inaczej po przeczytaniu tej książki. W tym przypadku ciężko mi jest stwierdzić, komu najlepiej spasowałaby jej tematyka i wykonanie. Tutaj z wyborem zostawię Was, czytelników, samych. Wybór należy całkowicie do Was…
Autor: Juliet Grey
Tytuł: Maria Antonina. Z Wiednia do Wersalu
Wydawnictwo: Bukowy Las
Rok wydania: luty 2013
Liczba stron: 392

"Świat bez końca" - reż. Michael Caton-Jones

Mroczne oblicze średniowiecza

   Ken Follett to autor, który w specyficzny a jednak ciekawy sposób potrafi przedstawić fabułę w swoich książkach. Nic więc dziwnego, że ich treścią interesują się producenci filmowi. Ostatnimi czasy miałam okazję poznać ekranizację jednej z jego powieści, tj. „Filary ziemi”. Zrealizowana z rozmachem produkcja ujmuje nie tylko świetnym oddaniem klimatu średniowiecza, ale również rozmaitymi wątkami wszelakiej maści, przeniesione z kart powieści na ekran w sposób prawie idealny. Kolejną produkcję stworzoną na bazach twórczości Folletta, jaką miałam okazję obejrzeć, jest „Świat bez końca”, gdzie akcja rozgrywa się dwieście lat po wydarzeniach z „Filarów ziemi”. Czy również jest tak dobra jak jej poprzedniczka? Trudno stwierdzić, bowiem znów widać wielki rozmach w odtworzeniu krajobrazów minionej epoki oraz wiele rozmaitych wątków. Pojawiają się jednak różnice, o których mam zamiar tutaj wspomnieć.

   Akcja "Świata bez końca" zaczyna się 200 lat po wydarzeniach z "Filarów Ziemi", w roku 1327. Na tle barwnej panoramy średniowiecza, w okresie wielkich przemian i dziesiątkującej społeczeństwo zarazy, toczy się epicka opowieść o walce o władzę, pieniądze i wpływy. O tajemnicach i zbrodniach, o nauce burzącej fundamenty wiary. Historia, w której ludzkie emocje - miłość, nienawiść, pragnienie zemsty - odgrywają wiodącą rolę.*

   W „Filarach ziemi” spodobało mi się to, że scenariusz jest mocno zbliżony do wydarzeń z powieści. Ponadto nie ma w nim skrępowania, aktorzy świetnie przyczynili się do sukcesu produkcji, w której nie ma miejsca na wstydliwość i nieśmiałość. „Świat bez końca” w pewien sposób naśladuje postępowanie pierwszej części – nic dziwnego, w końcu twórcy serialu są niezmienni. Jest odwaga, jest niczym nieskrępowana nagość, jednak zabrakło tym razem subtelności, która towarzyszyła „Filarom…”. Nie można mówić, że przez to film jest gorszy, bowiem nie psuje to ogólnego charakteru obrazu, jednak w pewien sposób, niektórych widzów, może to w pewien sposób… no nie wiem, zniesmaczyć. Nagość i sceny erotyczne są bardziej odważne i występują częściej, co niektórym może się podobać, ale za to niektórym wprost przeciwnie.

   Oglądając „Świat bez końca” mamy szansę ponownie przenieść się w świat średniowiecza. Po raz kolejny producenci postarali się o odtworzenie obrazu w najdrobniejszych szczegółach. Za to podziwiam kraje Wielkiej Brytanii czy Kanady, potrafią zbudować akcję w realiach zbliżonych mocno do tego, co było. Nie ma sztuczności w krajobrazach, nie ma wpadek przy kostiumach… Seans z serialem „Świat bez końca” i wcześniej „Filary ziemi” jest zatem świetną wędrówką po średniowieczu, dobra powtórka z lekcji historii, która w tym wydaniu wygląda dużo ciekawiej niż na kartach podręcznika.

   Prócz wydarzeń historycznych, które występują w serialu, występują również wątki poboczne, bardziej obyczajowe, które wprawiają w najróżniejsze emocje. Fabuła mocno wciąga, wciąż pozostawia niedosyt po każdym odcinku, a co więcej, po skończeniu serialu ma się ochotę na więcej. Ponadto nastraja muzyka, jaka płynie w tle, nie jest wymyślna, brzmi mile dla ucha. Również gra aktorska wydaje się być na wysokim poziomie, choć w przeciwieństwie do „Filarów ziemi” ten serial jest wypełniony aktorami mniej znanymi i nawet debiutantami. Mimo wszystko jednak należą się brawa za włożony wysiłek w tworzenie serialu, nie tylko producentom, ale właśnie też odtwórcom różnych ról.

   „Świat bez końca” to serial nieco gorszy od „Filarów ziemi”, niemniej jednak jest on warty uwagi. Jeśli ktoś lubi średniowieczne klimaty, ten moment w historii, gdzie wiek XIV wiedzie prym, lub zwyczajnie zna i podziwia twórczość Kena Folletta – ten serial jest właśnie dla nich. Bardzo dobrze zorganizowany obraz  wciąga już od pierwszych minut, ale również trzyma w napięciu do ostatniego odcinka. Nie jest idealny, może nawet ma swoje wady, jednak warto go obejrzeć. Polecam!
*opis wydawcy
Reżyseria: Michael Caton-Jones
Tytuł: Świat bez końca
W rolach głównych: Ben Chaplin, Peter Firth, Cynthia Nixon
Rok produkcji: Kanada/Niemcy/Wlk. Brytania 2012
Czas trwania:  4 x 90 min.

sobota, 9 marca 2013

"Zamiast ciebie" - Sofie Sarenbrant

Sekrety minionych lat powracają...

   Przez moją biblioteczkę w ostatnim czasie przewinęło się wiele powieści kryminalnych oraz thrillerów. Mam w sobie jakąś wewnętrzną słabość, która sprawia, że „świruję” na widok tytuły pochodzącego z tych gatunków. Nie inaczej było, kiedy poznałam twórczość Sofie Sarenbrant – szwedzkiej fotografki i dziennikarki, której powieść „36 tydzień” mocno mnie zaintrygowała. „Zamiast ciebie” to jej kontynuacja – równie wciągająca i pasjonująca lektura, poruszająca nawet najbardziej opornego czytelnika. Zaskakuje, intryguje i wprost fascynuje. I jak tu nie kochać takich książek?

   Po szesnastu latach, odkąd w Brantevik uprowadzono Agnes, gdzie straciła swoje dziecko, wydaje się, że wszystko wraca do normy. Do tej pory jednak nie wyjaśniono sprawy zaginięcia jej syna, który został jej odebrany i wywieziony w tajemnicze miejsce. Obecnie Agnes stara się powrócić do normalności w miejscowości, do której przeprowadziła się wraz z mężem i osiemnastoletnią już córką, Nicole. To właśnie ona postanawia wrócić do Brantevik i dowiedzieć się tego, co naprawdę stało się z jej bratem prawie dwadzieścia lat wstecz. Nie przewiduje jednak tego, że tym razem to ona jest w niebezpieczeństwie…

   W powieściach Sarenbrant jest coś ujmującego – choćbyśmy nie wiem, jak mocno chcieli przerwać czytanie, wciąż pragniemy poznać zakończenie. Zbudowane napięcie pobudza czytelnicze oczekiwanie na to, co stanie się dalej. I to chyba właśnie ten czynnik sprawia, że jej książki są tak dobre, prócz ciekawego pomysłu na fabułę autorka postawiła również na dobre wykonanie, łącząc je z niewymuszoną lekkością pióra i niesamowicie kuszącą akcją. Wciąż się zastanawiam, jak z tak prostego pomysłu mogła wyjść fascynująca i mega wciągająca historia. Twórczość Sofie Sarenbrant jest nieodzownym dowodem na to, że nie trzeba być mózgowcem i posługiwać się kwiecistym językiem, żeby napisać bardzo dobrą powieść. W dodatku dobrą powieść kryminalną z elementami thrillera.

   Choć „Zamiast ciebie” jest bardziej przewidywalna niż jej poprzedniczka i zawiera nieco mniej akcji, to z pewnością można jej ze sobą równać. Ponadto przewidywalność chyba po raz pierwszy nie przeszkadza w czytaniu i poznawaniu akcji – wciąż towarzyszy nam ciekawość, jak potoczą się losy bohaterów. Niesamowicie trzyma w napięciu do samego końca i choć wiemy, kto do czego się przyczynił, i tak można odczuć satysfakcję z rozwiniętych wypadków.

   Prócz ciekawego wątku kryminalnego, prócz powrotu do wypadków z przeszłości, mamy tym razem do czynienia z kilkoma innymi różnymi wątkami. Na przykład niespodziewanie rozwija się romans wśród osób, których nawet się nie spodziewamy. Tych przykładów jest bardzo wiele, jednak warto zwrócić uwagę, że autorka nie trzyma się schematów utartych na samym początku tylko tworzy coś innego, co jednocześnie jest różne, a jednak tworzy spójny cykl. Po dwóch owocnych lekturach o miasteczku Brantevik od razu ma się apetyt na kolejne części, które, miejmy nadzieje, będą równie dobre jak poprzednie.

   O tej książce można mówić bardzo długo i bardzo wiele, co więcej – przeważnie w samych superlatywach. Sofie Sarenbrant jest autorką, która w dobie tak wielu powieści o podobnej tematyce idzie na przekór schematom i próbom oryginalności, tworząc coś zwykłego, a jednocześnie fascynującego. „Zamiast ciebie” z pewnością zasługuje na miano bardzo dobrej książki, a tak dobrą ocenę zyskuje dzięki prostej, nieskomplikowanej, nieco przewidywalnej akcji, która mimo wszystko: a) wciąga b) niesamowicie trzyma w napięciu i oczekiwaniu, co stanie się dalej. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie mi dane poznać kolejne jej książki, a już zwłaszcza kolejne części serii z miasteczkiem Brantevik w tle. Gorąco polecam wszystkim miłośnikom dreszczowych historii. Naprawdę warto.
Autor: Sofie Sarenbrant
Tytuł: Zamiast ciebie
Wydawnictwo: Czarna Owca
Rok wydania: luty 2013
Liczba stron: 320

piątek, 8 marca 2013

"Nowa Ziemia" - Julianna Baggott

Walka o przetrwanie...

   We współczesnej literaturze coraz częściej mamy do czynienia z książkami o tematyce przedstawiającej świat po apokalipsie. Te dystopijne powieści pokazują różnorodny, złowrogi, jednak bardzo realistyczny obraz tego, co może wydarzyć się w przyszłości. Jednym z tytułów, ukazujących oblicze ziemi po katastrofie, jest książka Julianny Baggott „Nowa Ziemia”, pierwsza część trylogii „Świat po wybuchu”. Z jednej strony może wydać się zupełnie niepozorną historią dla młodzieżowej części miłośników czytelnictwa, jednak z drugiej wygląda ona całkowicie inaczej. Autorka przedstawia w niej niezwykle pasjonującą opowieść o tym, jak ludzie walczą o życie w świecie, którego praktycznie już nie ma…

   Szesnastoletnia Pressia jest jedną z ocalałych po serii wybuchów na świecie. Nie jest to jednak ten sam świat, jaki pamięta. Ludzie zdeformowani i zmutowani do granic możliwości walczą o przetrwanie  wśród pyłów i gruzów. Jest też Patridge – chłopiec, który wychował się w sterylnej Kopule, miejscu, gdzie w czystości i odosobnieniu żyją Wybrani do przetrwania eksplozji. Oboje postanawiają uciec od otaczającej ich rzeczywistości. Kiedy spotkają się ze sobą, będzie to  początek dla Nowej Ziemi…

   Trudno tak naprawdę powiedzieć cokolwiek po lekturze tej powieści. Julianna Baggott postarała się o wielce realistyczny obraz apokaliptystyczny, który świetnie połączyła z przygodami nastoletnich bohaterów. Tym samym w jej treści może odnaleźć się każdy, bez względu na wiek. Ponadto jest to historia równie zatrważająca jak i wciągająca. Bez względu na sytuację, bez względu na wątek, pragniemy poznać więcej i więcej. I to chyba jeden z większych plusów książki. Jeśli raz przeczyta się rozdział, lub nawet stronę, nie skończy się czytać póki nie pozna się końca. Zaskakujący również jest fakt, że styl odczuwalny jako iście młodzieżowy pasuje do każdego czytelnika. Jest prosty, niesie wyraźny przekaz, ale również jest niesamowicie bogaty w słowa i emocje.

    Dodatkowym, jakże ważnym atutem książki, jest jej różnorodność i nieprzewidywalność. Z początku „Nowa Ziemia” może wydać się, no dobra, nieco interesująca ze względu na swą tematykę, jaką porusza, ale jednocześnie można się spodziewać, że będzie to kolejny tytuł typu młodzieżówka z romansidłem w tle. Załóżmy tak, wiele osób może odnieść takie wrażenie. I tu pojawia się pierwszy element zaskoczenia: bohaterowie są nad swój wiek rozumni i wszystko co robią nie jest tłumaczone płytkością. Ponadto rozwijają się wątki, które niosą ze sobą więcej akcji, więcej napięcia i oczekiwania, co stanie się dalej – kolejny element niespodzianek.  Co więcej – te wątki potrafią zaskoczyć nie tylko pomysłowością autorki, ale bogactwem różnorodności, którą są naszpikowane: od tajemnic po ukryte uczucia i mnóstwo dziwactw: oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

    Przy czytaniu „Nowej Ziemi” warto zwrócić uwagę nie tylko na bohaterów, nie tylko na akcję, ale również na scenerię, na otoczenie, w jakim rozgrywa się fabuła. Ten wyglądający bardzo realistycznie przerażający obraz świata napawa czytelnika mnóstwem wrażeń i emocji. Chodź wygląda on zatrważająco, jest w nim coś fantastycznego, co w magiczny sposób hipnotyzuje. Do książki zostały już zakupione prawa filmowe (dodajmy, że zrobił to producent „Zmierzchu”) i miejmy nadzieję, że zostaną dokonane starania, aby ukazać w pełni ten obraz – tragiczny, smutny, ale jednocześnie bogaty w różnorodną scenerię kolorowych obrazów.

   Mówiąc krótko, „Nowa Ziemia” to fantastycznie opowiedziana historia, która przedstawia obraz świata po wybuchu. Jest niezwykle realistyczna, pobudza czytelniczą wyobraźnię oraz świetnie ukazuje apokaliptystyczną wersję wydarzeń, których na dziś dzień nie brakuje. Julianna Baggott, w dobie różnorodności gatunkowej, poradziła sobie bardzo dobrze z napisaniem ciekawej, bogatej w dreszcz emocji fabuły, która nie tyle zaskakuje i wciąga, ale doskonale zapewnia świetnie spędzony czas na lekturze. Książka ta jest nie tylko z przeznaczeniem dla młodzieży – wykreowany przez autorkę portret literacki z pewnością przypadnie do gustu czytelnikowi w różnym wieku. I różnych gustach. Jeśli więc nie czytałeś jeszcze „Nowej Ziemi” – czas nadrobić tą stratę. Naprawdę warto. 
Autor: Julianna Baggott
Tytuł: Nowa Ziemia
Wydawnictwo: Egmont Polska
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 472

środa, 6 marca 2013

"Pół świata z plecakiem i mężem" - Danuta Gryka

Wędrówka przez pół świata...

   Kto z nas nie marzy o tym, aby podróżować po świecie? Zwiedzać najbardziej skryte zakątki naszego globu, odkrywać najpiękniejsze miejsca… Dla wielu z nas jednak są to tylko marzenia. Ale od czego one są, jeśli nie po to, aby je spełniać? Chociażby przez lekturę barwnych opowieści podróżniczych. Jedną z nich, którą można śmiało polecić, jest książka pani Danuty Gryki pt. „Pół świata z plecakiem i mężem”.  Ta urozmaicona o zapiski z podróży oraz zdjęcia historia przenosi czytelnika we wszystkie zakątki, w jakich pojawiła się autorka: od Turcji po samą Nową Zelandię. Jednocześnie bawi i ukazuje piękno tamtejszych kultur, ale przede wszystkim udowadnia, że na wyprawę dookoła (pół)świata może wybrać się każdy.

   Książka „Pół świata z plecakiem i mężem” jest historią podróży autorki, Danuty Gryki, wraz z mężem, przez połowę globu. Od Turcji przez m.in. Jordanię, Tajlandię, Australię i w końcu Nową Zelandię. Relacja z najciekawszych miejsc, anegdotki, opisy prawdziwie ‘koszmarnych’ zakątków oraz ciekawe przygody samej autorki. Załączone zdjęcia pozwalają na świetne zobrazowanie opisywanych miejsc…

   O podróżach nie miałam jeszcze okazji czytać tak obszernie, jak w przypadku powieści pani Danuty Gryki. Nie oznacza to jednak, że ten temat mnie nie interesuje. Wprost przeciwnie. Programy telewizyjne, wzmianki prasowe czy też broszurki reklamowe skutecznie rozbudzały moje wcześniej skryte marzenia o podróżowaniu. Dzięki książce „Pół świata z plecakiem i mężem” miałam okazję po części je spełnić – wraz z relacjonującą autorką mogłam przenieść się, przynajmniej w wyobraźni, do miejsc, które są odległe od naszego kraju. A jakże ciekawa była to relacja! Niewielu autorom książek o wędrówkach po świecie udaje się oddać cały klimat, jaki panuje w danym regionie, a pani Danucie ta sztuka się udała. Z przyjemnością można zagłębić się w rozmaite opisy miejsc, zwyczajów, spotkanych ludzi czy nawet samej wędrówki. Nie ma miejsca na nudę – wciąż coś interesującego, wartego uwagi się dzieje. Bez przerwy możemy dowiedzieć się czegoś wartościowego o podróżach i zwiedzanych krajach.

   Pani Danuta jest entuzjastką niskobudżetowych podróży. Ta książka jest takim dowodem na to, że bez względu na to, ile mamy we własnej kieszeni, możemy się wybrać w podróż dookoła świata. I nawet wtedy ta wyprawa będzie pełna emocji, pełna wrażeń i mnóstwa radości. Bo przecież nie ważne, ile mamy, ale to, z kim lub gdzie się wybieramy.

   Co więcej można powiedzieć o tej książce? Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na ciekawe wydanie „Pół świata z plecakiem i mężem” . Prócz kolorowej okładki, twardej oprawy, która utrwali dobrą jakość powieści, warto zajrzeć do środka. Relację pani Gryki uświetniają przecudne ujęcia fotografii, które po prostu nadają smaku lekturze. Łatwiej przychodzi nam wyobrazić sobie to, o czym czytamy i jednocześnie bardziej pragniemy w przyszłości znaleźć się w tym samym miejscu, co autorka. Mnie osobiście bardzo wciągnęła ta podróż i gdybym mogła, wyruszyłabym śladami pani Danuty i jej męża już dzisiaj.

   Wielu czytelników z pewnością nie zaczytuje się w tego rodzaju książkach, jednak warto kiedyś, przynajmniej raz lub dwa razy w życiu, zaczerpnąć tak bogatej lektury. Być może i was autor opowieści podróżniczej zainspiruje do odwiedzenia różnych zakątków świata. „Pół świata z plecakiem i mężem” to kawał ciekawej lektury, wciągającej relacji i mocno inspirującej opowieści. Zapewniam, że warto po nią sięgnąć i przeżyć tę podróż wraz z jej bohaterami, czyli panią Danutą i jej mężem. No i plecakiem. W końcu bez niego ani rusz… Polecam serdecznie!

Tekst stanowi recenzję dla wortalu webook.pl:
Autor: Danuta Gryka
Tytuł: Pół świata z plecakiem i mężem
Wydawnictwo: Bernardinum
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 262

piątek, 1 marca 2013

"Spuśćmy psy" - Maureen Jennings

Uciekaj szczurku do dziury, tam cię nie złapie pies bury...

   Nazwisko detektywa Sherlocka Holmesa nie trzeba przedstawiać. Ten znany i mocno uzdolniony człowiek w kwestii rozpoznania najtrudniejszych spraw kryminalnych jest powszechnie uznawany za najlepiej i najszybciej rozwiązującego zagadki detektywa. Ale na świecie jest jeszcze jeden osobnik, który może się z nim równać. A mianowicie chodzi o detektywa William’a Murdoch. Bohater serii autorstwa Maureen Jennings staje przed trudnymi zadaniami, w których stara się odkryć prawdziwą wersję wydarzeń, nawet w najbardziej niekomfortowych warunkach. „Spuśćmy psy” to kolejna część przygód utalentowanego kanadyjskiego detektywa, który z pewnością spodoba się największym miłośnikom kryminałów.

   Detektyw Murdoch niespodziewanie dostaje za zadanie udowodnić, że jego ojciec jest niewinny. Harry Murdoch oskarżony jest o morderstwo swojego przeciwnika, jednak podtrzymuje, że jest niewinny. Nie wiadomo jednak, dlaczego znaleziono go zamroczonego alkoholem w pobliżu miejsca zbrodni. Wiadomo zaś, że Harry i Delaney, ofiara, byli zaciętymi rywalami w walkach psów ze szczurami. Przed detektywem trudne zadanie, musi pospieszyć się z wyjaśnieniem zagadki, zanim jego ojciec zawiśnie na szubienicy…

   Postać detektywa Murdoch niezmiennie może się kojarzyć ze znanym Sherlockiem Holmesem. Łączy ich wiele cech wspólnych (podobne lata, gospodyni, zawód, zdolności), jednak w żadnym wypadku nie są oni identyczni. Obaj na swój sposób są oryginalni i tego należy się trzymać. Skupiając się jednak na detektywie Murdoch – należy przyznać, że jest on bardzo ciekawą i charakterystyczną postacią. Maureen Jennings wykreowała go w sposób niby przeciętny, a jednak wzbudzający sympatię i podziw. Dodatkowo połączyła go z wielce ciekawymi wątkami kryminalnymi, umieściła akcję w XIX wieku i wyszła naprawdę interesująca powieść. Dla entuzjastów kryminalnych zagadek czy też powieści historycznych – wprost idealna.

   „Spuśćmy psy” to kolejna część przygód skromnego, lecz zdolnego detektywa. Tym razem ma za zadanie stanąć w obronie ojca – osoby, która przez lata została zapomniana przez Murdocha. Śledzimy jego poczynania, jego odczucia, metody, jakimi posługuje się, aby zdobyć informacje, a także poznajemy fragmenty z życia innych postaci. Należy zwrócić uwagę właśnie na te elementy: są one z pozoru zwyczajne, ale dają nam poznać charakter bohaterów oraz ich potencjalną rolę w całym śledztwie. W tym działaniu jest metoda – tak można podsumować robotę autorki. Dzięki tak dobremu zobrazowaniu akcji mamy czytelność stu procentową, a w dodatku możemy skupić się nie tylko na poczynaniach bohaterów, ale również samemu pokombinować, podejrzewać i snuć podejrzenia.

   Kiedy sięgamy po książkę z elementami historycznymi, przeważnie zwracamy uwagę na dobre umieszczenie fabuły w realiach danych lat. W powieściach Maureen Jennings wiele razy możemy natknąć się na opisy ubioru czy też miejsc i trzeba przyznać, że wiek XIX nie jest obcy autorce. Czytając „Spuśćmy psy” (ale nie tylko) możemy śmiało zagłębić się w realiach tamtejszych lat, z zaciekawieniem śledząc kolejne strony. Jeśli ktoś lubi takie klimaty, a ponadto lubuje się w zagadkach kryminalnych – przygody detektywa Murdoch powinny znaleźć się w spisie lektur obowiązkowych tej osoby. Koniecznie.

   Mówiąc krótko: „Spuśćmy psy” to lektura godna wielkiej uwagi. Świetna akcja, mnóstwo zagadek i aura tajemniczości, która spowija fabułę, to jedynie przedsmak ciekawych perypetii detektywa Murdoch. Jeśli ktoś do tej pory nie poznał jego przygód, powinien szybko to nadrobić. Wielkie brawa należą się autorce za niebanalne stworzenie wciągającej powieści, która z pewnością może równać się wielkości samego Sherlocka Holmesa. Nie ma co się głowić, Maureen Jennings napisała coś fantastycznego, co powinno trafić do biblioteczki każdego miłośnika kryminałów. Ta pasjonująca lektura to nic innego, jak kawał dobrej literatury, którą z całego serca gorąco polecam! Naprawdę warto.
Autor: Maureen Jennings
Tytuł: Spuśćmy psy
Wydawnictwo: Oficynka
Rok wydania: luty 2013
Liczba stron: 450