czwartek, 30 lipca 2015

"Nie będę Francuzem..." - Mark Greenside

Jak (nie)zostać Francuzem...

   To, co lubię w książkach najbardziej to fakt, że ciągle się czegoś uczę. Nie ważne, czy sięgam po książkę obyczajową, kryminał, fantastykę czy zwykły podręcznik z danej dziedziny. Za każdym razem dowiaduję się czegoś nowego, w częstych przypadkach – bardzo ciekawego. Dzięki temu polubiłam książki, w których autorzy opowiadają o własnych doświadczeniach, ujmują w słowa własne przygody i przejścia. Jednym z takich tytułów, którym chciałabym Was zainteresować, jest książka Marka Greenside'a „Nigdy nie będę Francuzem (choćbym nie wiem jak się starał)”. To przezabawna opowieść o tym, jak rodowity Amerykanin próbuje odnaleźć się wśród bretońskiej społeczności. Nie tylko język stanowi barierę między nimi – przecież co kraj, to obyczaj. Jedno nieodpowiednie słowo, jeden zły krok i wszystko może runąć. I chociaż poczynił wiele trudnych kroków – za każdym razem spotykał nowe niespodzianki.

   Nowojorczyk Mark Greenside wyruszył na wycieczkę z dziewczyną do niewielkiej celtyckiej wsi – i to był początek jego drogi. Urokliwa miejscowość i mentalność Bretończyków podbiły jego serce, dlatego postanowił na trochę zostać. Wziął kredyt, otworzył francuskie konto i kupił dom. I dzięki temu przeżył więcej przygód niż niejeden bohater. „Nie będę Francuzem...” to oprawiona humorem opowieść autora o tym, jak wyglądało jego życie na francuskiej ziemi. Nadgorliwa sąsiadka i jej bezgraniczna pomoc, nieznajomość języka i prawa, czy też kłopoty natury technicznej domu sprawiły, że polubił to miejsce. W końcu nie wszędzie można doznać aż tylu niespodzianek!

   Tytuł ten z pewnością przypadnie do gustu miłośnikom francuskiej kultury – jest nią przepełniony. Chociaż niespecjalnie interesuje się Francją, to muszę przyznać, że lekturę czytało mi się świetnie. Może dlatego, że ma w sobie sporą dawkę humoru, a może dlatego, że autor nie próbował na siłę robić z siebie wybitnego pisarza i wybitnej lektury z luźnej opowieści. Ton książki jest bardzo swobodny – autor po prostu opowiada o tym, co przeżył, mieszkając w Bretanii. Czasami jego relacja jest trochę chaotyczna, zwłaszcza w momentach, kiedy wymienia słowa z siłą i szybkością karabinu maszynowego. Jednak nie ma problemu z odbiorem tekstu, czyta się płynnie i z zaciekawieniem. To opowieść zwykłego człowieka, który postanowił zamieszkać wśród obcej kultury, mocno kontrastowej dla jego własnej – i przeżywa tyle zabawnych perypetii, że aż chce się słuchać takiej historii. Mnie osobiście urzekł i rozbawił – aż nabrałam ochoty, aby wybrać się na ten słynny „koniec świata”.

   Historia ciekawa, czarująca i zabawna. A jednak może sprawiać lekką trudność. Może odbieram to zbyt osobiście, może to komuś zupełnie nie przeszkadzać. Ale duuuża ilość zdań we francuskim może spowolnić lekturę nieznającym języka. Co prawda tłumaczenie jest (spokojnie), ale powtarzające się zwroty nie są ponownie tłumaczone i ktoś, jeśli nie zna francuskiego, musi się domyślać albo wertować kartki w poszukiwaniu znaczenia. To nieco dekoncentruje, spowalnia, ale oczywiście nie zmienia odbioru książki. W dodatku, jeśli nie znacie języka i będziecie próbować przeczytać je na głos jak ja – z pewnością ubawicie się niezmiernie.

   Krótko mówiąc,„Nie będę Francuzem...” to przezabawna opowieść, która umili niejeden nasz wieczór. Jeśli jesteście miłośnikami podróży, francuskiej kultury i komedii – historia Marka Greenside'a z pewnością przypadnie Wam do gustu. Nie jest to sztywny przewodnik po Bretanii, żaden tam poradnik „Jak rozmawiać z Francuzami”. Autor w prosty, wręcz swobodny sposób przedstawia swoją relację z pobytu na francuskiej ziemi, którą czyta się z niemałym zainteresowaniem. Całość uzupełnia galeria pięknych fotografii, które nie tyle pobudzają wyobraźnię, ale mocno zachęcają do odwiedzin tego regionu. I nie wiem jak inni, ale ja z pewnością czuję się zachęcona. Czy polecam? Na pewno. Każdemu, kto choć raz usłyszał o Francji...
Autor: Mark Greenside
Tytuł: Nie będę Francuzem (choćbym nie wiem jak się starał)
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok wydania: 2015 (II)
Liczba stron: 240

wtorek, 28 lipca 2015

Ostatnio przeczytałam...#2 - "Hobbit"

"Hobbit" - J.R.R. Tolkien
   Pierwsza książka Tolkiena zdobyła tak ogromną popularność, że dziś trudno wręcz spotkać kogoś, kto nie słyszałby o hobbitach. Od 1937 roku jest nieprzerwanie wznawiana na całym świecie.
Tolkien napisał ją dla swoich dzieci, ale stała się klasyką i wstępem do Władcy Pierścieni.

   To właśnie w Hobbicie Tolkien po raz pierwszy odmalował wypełnioną przez smoki, czarodziei i magiczne przedmioty krainę, którą przemierzają niezwykli bohaterowie w odwiecznej walce dobra ze złem.   Hobbit to opowieść o niezwykłej podróży podjętej przez krasnoludy, które wyruszają wykraść strzeżone przez smoka złoto. Ich nieoczekiwanym partnerem staje hobbit Bilbo Baggins. Bilbo, jak wszyscy hobbici, bardzo sobie ceni dobre jedzenie, spokój i wygodę, ale jego udziałem staje się wielka przygoda... [wyd.]


Nie znam osoby, która nie czytała, albo przynajmniej nie słyszała o Hobbicie. W ostatnim czasie przybyło więcej fanów, a to zasługa filmowej wersji tej książki, która podbiła serca wielu osób na świecie... Wstyd się przyznać, ale to moje pierwsze spotkanie z twórczością Tolkiena - do tej pory unikałam "Władcę pierścieni" jak ognia po tym, jak zobaczyłam fragment filmu. To był mój błąd, wiem, nie powinnam! Ale coś mi mówiło, żeby się wstrzymać. Do ostatniej wizyty w bibliotece, kiedy znalazłam się na przeciwko "Hobbita". Wtedy właśnie postanowiłam dać szansę autorowi. I wiecie co? Przepadłam. W życiu bym nie sądziła, że aż tak się wciągnę. Wiadomo, to nie jest jeszcze to, co powinnam poznać autorstwa Tolkiena, ale od czegoś trzeba zacząć.
Jak oceniam tę książkę? Jest świetna! Zupełnie inna (w dobrym tego słowa znaczeniu) niż to, co do tej pory czytałam. Chociaż poznałam wiele światów fantastycznych, ten jest zdecydowanie najfajniejszy. Spodobało mi się to, jak prowadzona jest narracja - jakby dziadek opowiadał nam bajkę na dobranoc, dbając o to, byśmy byli częścią tej historii. Potrafi zaciekawić i mocno wciągnąć w ten fantastyczny świat. Do samego końca czytałam jak zaczarowana, czując się jak małe dziecko, które chce poznać każdy szczegół opowieści jak najszybciej.  Do tego dodajmy piękne ilustracje autorstwa Alana Lee, które w tym wydaniu uświetniają lekturę - są niezwykle inspirujące i w dużej mierze oddają ducha tej opowieści. Nic dziwnego, że zainteresowały twórców filmu :)
Po skończeniu lektury ubolewałam jedynie nad tym, że pewne momenty zostały urwane w najlepszym momencie, albo że akcja zbyt szybko się kończyła (jak np. fragment z zabiciem Smauga). Ale później doszłam do wniosku, że właśnie taka historia - jej wygląd, prostota, narracja, szybkie przygody - to cały urok tej książki. Gdyby Tolkien postanowił sobie rozbudować trochę tę opowieść, dzisiaj nie mielibyśmy okazji zaczytywać się w tak ciekawej fabule - pełnej bajecznych postaci (elfów, krasnoludów, smoków, hobbitów - rzecz jasna), urokliwych zakątków i pięknego języka, ujętych w prostym przekazie. 
Jeśli zatem nie mieliście okazji poznać "Hobbita", szybko nadróbcie zaległości! Pan Bilbo i jego towarzysze z pewnością Was oczarują. Polecam!

Metryczka:
J.R.R. Tolkien, "Hobbit"
Wyd. Amber, ISBN: 978-83-241-4400-6
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 352

poniedziałek, 27 lipca 2015

"Aleja ślepca" - Justin Peacock

"[...]Myślę, że prawnik jest kimś więcej niż tylko dziwką w garniturze"*

   Jeżeli czytamy sporo kryminałów i thrillerów, kwestią czasu jest, że natrafimy na autora takiego tytułu, który z wykształcenia okazuje się byłym (lub aktualnym) policjantem, dziennikarzem, prawnikiem, itp… W takim przypadku książka wydaje się być profesjonalna, obyta z tematem, jaki porusza, czyli najczęściej śledztwa, działania prawników, zachowania dziennikarzy. Jak się okazuje, znajomość tematu i profesja często nie idą w parze z dobrze skonstruowaną książką, o czym przekonałam się już wielokrotnie. Czy podobnie było z „Aleją ślepca”? To tytuł, który określany jest mianem thrillera prawniczego, napisanego przez samego prawnika – Justina Peacock'a. Nie ukrywam, że oczekiwałam wiele – w końcu autor się zna na rzeczy. Ale jak się okazało – to tytuł, jakich wiele. Fajnie napisany, ale to wszystko. Żadnych zaskoczeń, mało wciągający i niestety lekko przewidywalny.

   Duncan Riley to prawnik, który pracuje dla nowojorskiej firmy deweloperskiej. Pewnego dnia decyduje się jednak na zupełnie inny krok – postanawia podjąć się bezpłatnej obrony nastolatka oskarżonego o morderstwo ochroniarza, zatrudnionego przez… jego firmę. Już na pierwszy rzut oka wydaje się to samobójstwem dla jego kariery. W międzyczasie pewna dziennikarka śledcza postanawia rozwiązać zagadkę rodziny Rothów, właścicieli firmy, dla której pracuje Riley. Candace Snow nie wie jednak, że nieświadomie naraziła się na ogromne niebezpieczeństwo…

   Na pierwszy rzut oka wszystko w tej książce wydaje się interesujące: tytuł, opis, ciekawa kolorystycznie okładka… Do tego uwielbiam ten gatunek, więc powiedziałam sobie: czemu nie?! Lektura jednak nie okazała się tak fascynująca, jak oczekiwałam. Autor zupełnie się zapomniał. W jakim sensie? Pomysł miał dobry, widać również, że potrafi przelać pomysł na papier w ciekawym stylu, ale zdecydowanie rozmył ideę kryminału. Wątki tego gatunku zostały przytłumione przez zbędną treść. Peacock za często skupiał się na opisach zupełnie nieistotnych spraw (ubiór, miejsce, itp.), przez co często można stracić poczucie, że czytamy tutaj o podejrzeniu o morderstwo i próbie udowodnienia, jak było naprawdę. Liczyłam również na większą dawkę emocji związaną z prawniczym światkiem (w końcu pisał to prawnik), więcej wnikliwych opisów dotyczących śledztwa i obrony. Po ponad pięciuset stronach nie czuć nic, poza rozczarowaniem i przesytem treści. Bo choć lubię obfite lektury, tutaj wręcz się przejadłam zbędnym gadaniem…

   Bohaterowie? Duncan Riley – prawnik, Candace Snow – reporterka śledcza „New York Journal”. Te dwie postacie najbardziej się wyróżniają, jednak na tle powieści wypadają blado. Łatwo też jest zgubić myśl o nich w zgiełku wielu innych nazwisk, jakie pojawiają się w treści. A to dlatego, że są niezbyt dobrze nakreśleni, a pobocznych osób występuje tu ogromna ilość. Panuje lekki chaos, choć na pierwszy rzut oka tego nie widać – akcja płynie spokojnie, powoli dowiadujemy się coraz nowszych rzeczy, dzieje się sporo (chociaż powoli)… a przy tym wkradają nam się coraz to nowsze nazwiska. Kiedy pojawia się wzmianka o kimś po raz drugi, dopiero wtedy uświadamiamy sobie, że gdzieś to już słyszeliśmy, ale trudno nam sobie przypomnieć, w którym miejscu. Wertować kartki w poszukiwaniu tego gościa? Odpuścić sobie? Chaos. Ciężko czyta się tego typu lektury, wielu może się zniechęcić. Zwłaszcza, gdy treść nie zachęca i nie do końca potrafi wciągnąć.

   Tytuł wydaje się niepozorny, ale tak naprawdę zawiera w sobie sporo błędów. Zbyt dużo treści, za dużo nazwisk, mało prawdziwej akcji i praktycznie brak jakichkolwiek niespodzianek. A w kryminale chodzi chyba o to, by wciąż zaskakiwać czytelnika, tak, aby do samego końca nie domyślił się rozwiązania. „Aleja ślepca” to banalna historia z przewidywalnym zakończeniem, gdzie przez większą część nic się nie dzieje. Pomysł autor miał dobry, pisać dobrze też potrafi (w pewnych momentach czytało się naprawdę przyjemnie), jednak to nie wystarczy, by stworzyć świetną historię kryminalną. Chyba lepiej sprawdziłaby się jako scenariusz do amerykańskiego filmu – z tymi wszystkimi efektami, pościgami, przystojnym aktorem w roli prawnika, tłumem markowych garniturów… Na dobrą powieść ta treść to jednak zdecydowanie za mało.
*Justin Peacock, "Aleja ślepca"
Autor: Justin Peacock
Tytuł: Aleja ślepca
Wydawnictwo: W.A.B
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 544

wtorek, 21 lipca 2015

Nowości od Zysk i S-ka!

Nowy tydzień przynosi nam kolejne książkowe nowości. Wczoraj, na przykład, miały miejsce dwie premiery w wydawnictwie Zysk i S-ka, które prezentuję poniżej:

"Wyspa zombie" - Øystein Stene
Format: 135 x 205 mm
Stron: 328
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Tłumaczenie: Milena Skoczko
ISBN: 978-83-7785-555-3
Premiera: 20.07.2015
Od żywych liczniejsi staną się zmarli…
Thriller, który skrywa mroczną tajemnicę.
Labofnia. Wyspa ukryta przed resztą świata gdzieś pośrodku Atlantyku. Nie figuruje na żadnej mapie, nie istnieje w żadnych wspomnieniach. Służby wywiadowcze Ameryki i Europy robią wszystko, by nikt nie dowiedział się o tym miejscu.
Mieszkańcy Labofni odznaczają się niecodziennymi cechami. Ich ciała znacznie różnią się od ciał ludzi: niższą temperaturą, słabszym pulsem, zesztywnieniem, spowolnioną przemianą materii, brakiem oddechu…
Pewnego dnia na wyspę trafia rozbitek Johannes van der Linden. Nie jest do końca pewien, skąd wyruszył i dokąd trafił. Otrzymuje schronienie i zostaje otoczony opieką. Labofnia staje się jednocześnie jego przekleństwem i wybawieniem. Musi dostosować się do nowych zasad i struktur dziwnej wspólnoty. Wkrótce przekona się, że nad
światem nieumarłych ktoś lub coś sprawuje bezwzględną kontrolę.


"Punkt zapalny" - Myke Cole
Format: 135 x 205 mm
Stron: 440
Seria: Shadow OPS
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
ISBN: 978-83-7785-627-7
Premiera: 20.07.2015

Magiczna siła niszczy wszystkie wartości i zasady. Czy ocali je jeden sprawiedliwy? Cały świat pogrążony jest w chaosie. Przyczyną tego są ludzie, którzy zostali obdarowani niezwykłą mocą. Mocą, nad którą nie potrafią panować i dlatego wokół siebie sieją spustoszenie.
Porucznik Oscar Britton postanowił działać. Uczestniczy w misjach Korpusu Operacji Nadzmysłowych, którego zadaniem jest stłumienie anarchii, a następnie zaprowadzenie porządku. Niespodziewanie jednak i on sam pada ofiarą magicznej, zakazanej siły. To sprawia, że zostaje uznany za wroga publicznego numer jeden. Korpus wie, jak należy sobie radzić w tego typu sytuacjach. Cel trzeba wytropić i zniszczyć.







piątek, 17 lipca 2015

"Głuchy telefon" - Arne Dahl

Tajemnice europejskiej przestępczości...

   Arne Dahl to pisarz, którego książki mogę brać w ciemno. Chodź ma na swoim koncie wiele kryminałów (m.in. świetną serię o Drużynie A), to do tej pory wciąż mnie zaskakuje. Próżno szukać w jego utworach schematów, światowych trendów, przewidywalnych sytuacji. Pisze w swoim stylu, do nikogo się nie przystosowuje… Słowem: świetny pisarz. „Głuchy telefon” to jego najnowsza powieść, jaka ukazała się ostatnio na naszym rynku. Inauguruje ona nową serię o jednostce OPCOP, w której nie brakuje starych nazwisk z Drużyny A. Jak oceniam ten początek? Dobrze. Bardzo dobrze. Dawno nie miałam do czynienia z książką, która jest tak rozbudowana, a jednak każda najmniejsza odrębna jej część łączy historię w całość. Kilka spraw, rozległe śledztwo, wielu policjantów, różne podejście do sprawy. A do tego mafia, polityczne zawirowania i… fabryka mebli. To tylko początek. Wierzcie mi.

   Byli członkowie Drużyny A dołączają do nowo utworzonej jednostki operacyjnej Europolu. To dopiero eksperymenty, jednak brudny świat przestępstw, rozległy na całą Europę (i dalej) daje o sobie znać na każdym kroku. Pewne morderstwo, w którym znaleziono ukrytą wiadomość dla jednostki, staje się lawiną ukrytych przestępstw i motywów, które doprowadzają do śledztwa na globalną skalę. Ale o co naprawdę chodzi? Mafię? Handel narkotykami? A może o sposób na kryzys gospodarczy i wykończenie jednego z europejskich państw? Jedno jest pewne: wszystko jakoś się ze sobą łączy. A policjanci z tajnej jednostki operacyjnej Europolu muszą dowiedzieć się, w jaki sposób…

   Książki Arne Dahla za każdym razem niezmiernie mnie cieszą. Uwielbiam kryminały, a ten Pan świetnie radzi sobie z tworzeniem fabuły. Tak było w przypadku całej serii o Drużynie A i tak jest również w przypadku jego najnowszej książki. „Głuchy telefon” to historia niesamowicie wciągająca. Widać wyraźnie, że autor jest w formie. Potrafił stworzyć tak zawiłą, tak skomplikowaną fabułę, że na samą myśl głowa boli. Spokojnie, to tylko teoretycznie. W praktyce czyta się ją z niezwykłym zaangażowaniem. Od samego początku autor intryguje – pojawia się krótki wstęp, w którym poznajemy istotę tajnej jednostki Europolu, następnie pojawia się morderstwo, „przypadkowa śmierć” – i masa różnych spekulacji. I dalej już tylko każdy wątek staje się wodą na młyn – akcja nabiera tempa, śledztwo trwa – oczywiście każda poszlaka okazuje się niezwykle zaskakująca – a sam koniec trudno sobie wyobrazić. Nic w tym dziwnego – ciężko wyrobić sobie własną teorię, bowiem Dahl dorzuca ciągle nowe poszlaki, nowe informacje, które całkowicie zmieniają postać rzeczy. Każdy wątek, który wydaje nam się inną częścią układanki, okazuje się idealnie pasować do jednej całości. A my, czytelnicy, na samym końcu, przeżywamy totalne zaskoczenie.
Coś niewiarygodnego…

   Często w kryminałach mamy do czynienia ze zbyt dużą ilością bohaterów. Przyznam szczerze, nie raz miałam problem z takim tytułem – potrzeba podwójnego skupienia, aby nie zgubić się w tej liczbie osobowości. Arne Dahl również w swojej książce posługuje się wieloma postaciami – w tym przypadku to konieczność, w końcu śledztwo prowadzi cała jednostka, a każdy policjant ma swój wkład w tej pracy. Autor jednak umiejętnie nakreślił każdego bohatera, dlatego pod koniec lektury można odczuć, jakbyśmy znali bohaterów bardzo dobrze. Pomijam oczywiście byłych członków Drużyny A, którą fani Arne Dahl'a dobrze pamiętają. Ale chodzi o to, że czytając fragmenty z udziałem poszczególnych śledczych, nie musimy wracać myślami do opisu tejże postaci lub nawet wertować książkę do tego momentu – absolutnie. Bohaterowie są mocno związani z fabułą i to się czuje. Wszystko do siebie idealnie pasuje, dlatego lektura jest wciągająca i od początku do końca – mocno intrygująca. Nie raz czujemy zaskoczenie, nie raz łapiemy się na tym, że nie mamy zielonego pojęcia, jak to się wszystko skończy. Ale na pewno dojdziemy do wniosku, że to jedna z lepszych historii kryminalnych, jakie powstały. Ja z pewnością tak uważam.

   Pierwsza myśl po przeczytaniu książki? Świetnie się stało, że los postawił książki Arne Dahl'a na mojej drodze. Jego tytuły sprawiają, że kryminał wydaje mi się jeszcze ciekawych gatunkiem niż myślałam na początku. „Głuchy telefon” to chyba jedna z lepszych jego książek, bowiem udowadnia w niej, jak rozległą historię można przelać na papier w tak dobry sposób. Historia jest spójna, bogata w różnorodne wątki, pełna tajemnic, kryminalnych zagadek, światowych spisków, dobrych i skłonnych do poświęceń śledczych. Ale przede wszystkim granica między fikcją a rzeczywistością jest tak cienka, że potrafi wywołać na ciele gęsią skórkę. Mega wciągająca lektura, często zaskakująca. Mówiąc wprost: to jest naprawdę dobre.

Gorąco polecam! Nie pożałujecie.
Autor: Arne Dahl
Tytuł: Głuchy telefon
Wydawnictwo: Czarna Owca
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 527

środa, 15 lipca 2015

Ostatnio przeczytałam...#1 - "Dzika droga"

"Ostatnio przeczytałam...", jak wspominałam na Facebook'u, to nowy cykl wpisów, które dotyczyć będą przeczytanych przeze mnie książek. Bywa tak, że na recenzje brakuje czasu, a swoimi wrażeniami człowiek chciałby się podzielić z innymi. Dlatego krótko i zwięźle, by zachęcić (lub wręcz przeciwnie) do poznania przeczytanego ostatnio tytułu, postanowiłam dla Was pisać. I dziś po raz pierwszy książka z ostatnich dni:

"Dzika droga" - Cheryl Strayed
Gdy grzeczne dziewczynki zaczytywały się w „Jedz, módl się, kochaj”, Cheryl naprawdę postanowiła coś zmienić.

Jej życie nie było pasmem sukcesów. Wręcz przeciwnie. Najpierw zaczęło sypać się małżeństwo, potem nastąpiła seria miłosnych wpadek, a na końcu spadł na nią prawdziwy cios – straciła najbliższą osobę. Zawsze miała w życiu pod górkę, ale tym razem los grubo przesadził. Zła i rozżalona, rozpaczliwie szukała wyjścia z sytuacji, nowej drogi życiowej.
Jak to zwykle bywa, zadecydował przypadek.
Impulsem do zmian okazała się podróż życia. Podróż szlakiem wiodącym wzdłuż Ameryki Północnej. Podróż w głąb siebie. Co prawda nie wszystko poszło tak, jak sobie wyobrażała. Miało być rozgwieżdżone niebo i zapach łąki, a nie przeprawa w jednym bucie i tachanie ciężkiego plecaka z piłą. Ale się opłaciło.
Bo zgodnie z zasadą co nas nie zabije, to nas wzmocni – Cheryl wygrała. Ruszyła w podróż jako dziewczynka, wróciła jako dojrzała kobieta. Pewna siebie, silna, gotowa zawalczyć o siebie i o swoje życie. [wyd.]


Zazwyczaj sięgam po literaturę kryminalną, obyczajową czy też fantastykę. "Dzika droga" do nich nie należy, a jednak coś mnie do niej przyciągnęło. Nie chodzi o okładkę, bo chociaż ta filmowa oddaje w dużym stopniu klimat historii, raczej sama nie zachęciłaby mnie do lektury. Tytuł. To on. Bo opis przeczytałam dopiero w połowie książki... W ostatnim czasie coraz częściej spotykam się z motywem wędrówki w literaturze i nie powiem, mocno przypadł mi do gustu. Nie ważne, w jakim celu bohaterowie podążają, ważne są emocje i przemyślenia. A tutaj mamy ich sporo - strach, złość, zwątpienie, szczęście, chwile radości... Poznając główną bohaterkę "Dzikiej drogi" - Cheryl Strayed - nieco obawiałam się przytłaczającej i przygnębiającej historii. A jednak okazało się inaczej. Chociaż autorka zagłębia się w swoje wspomnienia, przytacza przykre momenty, nic nie jest w stanie oderwać nas od lektury. To, jak umiejętnie opisała swoją wędrówkę po szlaku PCT (Pacific Crest Trail) - piękne widoki, trudności z pokonaniem tylu mil i proste rozwiązania, napotkane zwierzęta i przypadkowi ludzie, którzy jak ona wybrali się w podróż -  urzeka od pierwszych stron, z zachłannością wręcz śledzimy jej podróż. A na końcu dochodzimy do wniosku, że sami chcielibyśmy odbyć pieszą wędrówkę po tak dzikim szlaku. 
"Dzika droga" to wspomnienia Cheryl Strayed z czasu, gdy próbowała odnaleźć swoje miejsce w świecie. Po wielu przykrych momentach, eksperymentach wyrusza w najdziksze miejsce, gdzie w samotności doszukuje się sensu życia...
Nieco przygnębiająco to brzmi, ale zapewniam, że warto ją poznać. Taka wędrówka, z tak ciekawą bohaterką, to sama przyjemność. Polecam!

Metryczka:
Cheryl Strayed, "Dzika droga"
Wyd. Znak litera nova, ISBN: 978-83-240-2654-8
Rok wydania: styczeń 2015 [II]
Liczba stron: 478

niedziela, 12 lipca 2015

The best of BBC #3 - "Miranda"

   Prawdą jest, że Brytyjczycy mają specyficzne poczucie humoru. Jednak w pewien sposób ten humor polubiłam, niekiedy wręcz uwielbiam się z niego śmiać. Nic więc dziwnego, że kolejna moja propozycja "The best of..." dotyczy komedii. Powiem nawet - wyjątkowej komedii:) "Miranda" to tytuł, który od pierwszego odcinka się pamięta. Od początku do końca niespełna 30-minutowego obrazu nie ma chwili, byśmy nie parskali śmiechem. To lekka, przesiąknięta humorem historia pewnej kobiety, której zmorą jest wysoki wzrost, jednak z entuzjazmem dziecka kroczy przez ten świat. Tylko innym (w tym matce) przeszkadza jest stan cywilny i podejście do świata. Ale, jak to mówią, lepiej być innym niż tacy jak wszyscy!
   "Przezabawny sitcom opowiadający o perypetiach bardzo wysokiej dziewczyny, która z determinacją szuka swojego miejsca w życiu. Miranda (Miranda Hart) ma 185 cm wzrostu i tak naprawdę nigdy nie potrafiła odnaleźć się w społeczeństwie. Prowadzi sklep ze śmiesznymi rzeczami, wciąż przyjaźni się z równie jak ona zagubionymi koleżankami ze szkoły z internatem i podkochuje w Garym (Tom Ellis), kucharzu z pobliskiej restauracji. Matka Mirandy (Patricia Hodge) chciałaby, aby dziewczyna znalazła w końcu porządną pracę i męża, jednak każda próba ingerencji w życie miłosne córki kończy się spektakularną porażką." [źródło]
   Wiele osób, z którymi rozmawiałam na temat tego serialu, porównywało Mirandę z Bridget Jones. Wiele osób, wiem, z tej racji z pewnością by się zraziły do tej postaci. Dlatego spieszę powiedzieć, że "Miranda" to zupełnie coś innego. Choć historia krótka, można ją wręcz pokochać. Miranda to taka postać, która z jednej strony wydaje nam się "dużym dzieckiem", a z drugiej mocno chcielibyśmy, aby w końcu jej się udało. Nic w tym dziwnego, w końcu serial nagrywany jest w ten sposób, że główna bohaterka wciąż ma kontakt z widzem. To zabawna, przesiąknięta humorem, lekka historia, która jednocześnie skupia się na różnych aspektach życia dorosłej kobiety. Wzloty i upadki w życiu zawodowym (tak, sklep ze śmiesznymi rzeczami to niezły biznes), miłosnym; konflikty na linii matka - córka... To wszystko zostało ukazane w żartobliwym tonie, którego nie sposób polubić. 

   Osobiście uwielbiam ten serial. Wszystkie odcinki i dialogi praktycznie znam na pamięć. Nie tylko "Rude" i "Such fun!", które zdarza mi się użyć w codziennym życiu :) To świetny serial również ze względu na to, że poprawia humor w każdej sytuacji. Lubię włączyć sobie odcinek "Mirandy", kiedy mam za sobą kiepski dzień lub nie najlepiej się czuję. Swoją rolę spełnia znakomicie - rozbawia aż do łez. Za każdym razem. Czego i Wam życzę, moi drodzy, kiedy zdecydujecie się ją obejrzeć. Naprawdę warto! :)

wtorek, 7 lipca 2015

"Siskele" - Bartłomiej Biesiekirski

Mroczne sekrety ludzkiej egzystencji...

   Bartłomiej Biesiekirski to polski autor, być może dla wielu nieznany, dla mnie – mocno utalentowany. Jego kryminał „Jasnowidz” wspominam bardzo miło, jednak to jego najnowsza powieść sprawiła, że z pewnością będę śledzić jego pisarską karierę. „Siskele”, bo taki nosi tytuł, to książka, która na każdym kroku zaskakuje. Pełna magii opowieść nie tyle wciąga, ale zadziwia pomysłowością. Mroczna, ponura, zimna. Nieco poplątana, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Trochę dziwna, ale to dobrze. Jedna normalna rzecz popsułaby cały spektakularny efekt…

   Siskele – miejsce na Dalekiej Północy, zimne i pełne mrocznej magii. Jego mieszkańcy oczami obcego wydają się inni, niespełna ludzcy. Tomas, młody chłopak, który przybywa do Siskele z matką, próbuje odnaleźć się w tym ich świecie. Na każdym kroku spotyka jednak coś, co go przeraża i czego nie rozumie. Ale nie tylko on boryka się z przeszkodami. Morski rozbitek czy też młoda dziewczyna – wszyscy w tym miejscy próbują odnaleźć sposób, by zrozumieć zasady panujące w tym miejscu. A są one niebywale istotne, kiedy nie wiadomo, czy ktoś istnieje naprawdę czy jest tylko zwyczajną lalką…

   „Siskele” - intrygujący tytuł, ciekawy opis, skromna i szara okładka. Dla jednych coś intrygującego, dla innych – już nie. Mogę zatem wątpiących zapewnić, że za tym wszystkim stoi coś naprawdę wyjątkowego. A mówię oczywiście o ciekawej fabule. Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się aż tak dobrej historii – z początku musiałam wczuć się w klimat, powoli zrozumieć, o co chodzi. Jednak z czasem wszystko nabierało wyraźniejszych kształtów – poznałam bohaterów, mniej więcej „ogarnęłam” akcję, więc można było kontynuować. I wtedy się zaczęło… Ta cała magia, o której mowa na okładce, ujawnia się w całej okazałości i historia nabiera rumieńców. Akcja zmienia kierunki z prędkością światła, bohaterowie okazują się kimś zupełnie innym, a koniec wydaje nam się czymś odległym. I tak bez przerwy. Czytamy sobie niby spokojny tekst, wciągamy się w te zimne i mroczne realia Siskele, a tu nagle się okazuje, że chodzi o coś zupełnie innego. Wiem, trochę to pogmatwanie brzmi, jednak – tutaj biję brawo autorowi – pan Bartłomiej zrobił to po mistrzowsku. Opisał wszystko w prosty sposób, mieszając nam jedynie w głowach. Sprawił, że daliśmy się nabrać na iluzję, skutecznie ukrywając cel powieści, jej prawdziwe oblicze. Po raz kolejny, choć to się ostatnio rzadko zdarza, przeżyłam wielkie zaskoczenie. Za co bardzo dziękuję autorowi.

   Czytając tę powieść po raz pierwszy spotkałam się z terminem „realizm magiczny”. Mówiąc w skrócie, jest tookreślenie używane w odniesieniu do jednego z ważnych nurtów współczesnej literatury, [...]nawiązywał do wierzeń ludowych i magii, do codziennej rzeczywistości wprowadzając elementy irracjonalne, niezwykłe, tajemnicze” [klik]. To takie szybkie podsumowanie „Siskele”. Z pozoru zwyczajna historia, o zwyczajnych ludziach, tylko trochę innych. A jednak później się okazuje, że w to wszystko wmieszana jest magia, a ci ludzie są pełni zagadek. Fani mrocznych i fantastycznych historii nie powinni być nią zawiedzeni, zwłaszcza, że takich elementów jej nie brakuje…


   Kiedyś zasłyszałam powiedzenie, że nie trzeba znać wszystkiego, żeby dobrze kombinować. Poznałam tego autora przy kryminale, teraz spod jego pióra wyszła całkiem „inna” perełka. Czyli coś w tym musi być. „Siskele”, moi drodzy, to powieść zaskakująca i wciągająca, a przy tym mroczna, magiczna, pełna tajemniczości. Jeśli lubicie historie, w których nic nie jest pewne, a dziwne zjawiska są na porządku dziennym, to jest to książka dla Was. W niej nigdy nie wiadomo, co stanie się później, ani kogo lub co jeszcze spotkacie. Jedno jest jednak pewne: to świetnie skonstruowana powieść, od której ciężko się oderwać. Bardzo gorąco polecam!

Autor: Bartłomiej Biesiekirski
Tytuł: Siskele
Wydawnictwo: "b" (nakład własny autora)
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 380

czwartek, 2 lipca 2015

"Wszystkie świństwa świata" - Jolanta Mokrzyńska

Za kulisami dziennikarstwa...

   Kiedyś po kryminał polski sięgałam rzadko. Bardziej interesowały mnie tytuły zagraniczne - Skandynawia czaiła się za każdym rogiem. Z czasem jednak polski kryminał stawał się coraz lepszy, a co za tym idzie – coraz więcej książek znalazło miejsce na mojej półce. Niedawno skusiłam się na ciekawy tytuł pani Jolanty Mokrzyńskiej: „Wszystkie świństwa świata”. Nie powiem, czułam, że może to być to „coś”. Jednak po pierwszych stu stronach wiedziałam, że wszystko przepadło. Przewidywalny, przewidywalny i jeszcze raz przewidywalny – tak podsumowałam ten kryminał. Chociaż miło się czytało, po tych kilkudziesięciu stronach rozwiązanie zagadki nasuwało się samo. Zdecydowanie za mało tajemnicy znalazło się w fabule…

   Aleksander Rawski – znany prezenter stacji telewizyjnej. Kiedy nie zjawia się pewnego dnia w pracy, nikt nie podejrzewa, że coś mogło się stać. Kilka dni później w warszawskich parkach przypadkowi ludzie znajdują coś okropnego – kawałki ludzkiego ciała. Śledztwo trafia do samego środka telewizji, w którym wyjdą na jaw wszystkie kłamstwa i świństwa świata…

   Opis skromny, ale jakże podkreśla intrygującą zapowiedź. Nic tylko złapać za książkę i czytać aż do końca. Niestety, ten kto regularnie podczytuje ten gatunek może poczuć się rozczarowany. Na początku wszystko wydaje się w porządku – wprowadzenie intryguje, czuć w powietrzu zapowiedź zbrodni i nadchodzące kłopoty bohaterów. Relacje między nimi również ciekawie się prezentują, fajnie budują wątki poboczne, które ubarwiają historię. Zaraz jednak coś się psuje – wątek romansu lub bardziej próby romansu zaczyna dominować, kryminał schodzi na dalszy plan. Szczerze, to pogubiłam się całkiem. Wyjaśnienie zbrodni i śledztwo pojawiają się sporadycznie, miałam wrażenie, jakby wszystkie wątki pozamieniały się miejscami. Czy to romans z kryminałem w tle, czy też powinno być odwrotnie? Dodajmy do tego całkiem jawne domysły i rozwiązanie mamy jak na tacy. Nie trzeba być Sherlockiem, aby samemu dojść do prawdy…

   Jedyne, co tak naprawdę ratuje sytuację, jest styl autorki. Widać wyraźnie, że z pisaniem (niekoniecznie książek) miała do czynienia już wcześniej, co rzutuje na jakość tekstu. Czyta się płynnie, można się wciągnąć. Ponadto, powiem szczerze, często czułam ten sarkastyczny ton dziennikarzy, czy też fale pożądania, jakie opływały bohaterów. Autorka świetnie nakreśliła emocje i uczucia bohaterów – można było je poczuć. Szkoda więc, że z konstrukcją fabuły poszło już gorzej. Z takim talentem pisarskim powstałby kryminał idealny.

   Wiele osób entuzjastycznie przyjęło powieść pani Mokrzyńskiej. Nic w tym dziwnego, w końcu pisze bardzo dobrze. Jednak bardziej wymagający czytelnik może odczuć rozczarowanie - „Wszystkie świństwa świata” to kryminał, w którym tak naprawdę kryminału brak. Większa uwaga skupia się na relacjach bohaterów, co spycha wątek zbrodni na dalszy plan. Więcej zaangażowania widać na samym końcu, kiedy sprawa się wyjaśnia – co z tego, skoro zakończenia można domyśleć się dużo wcześniej. Zawiodłam się, naprawdę. Nie znaczy to jednak, że komuś innemu się nie spodoba. Szukającym niewymagającej acz wciągającej lektury – polecam. Innym zalecam przemyślenie sprawy…
Autor: Jolanta Mokrzyńska
Tytuł: Wszystkie świństwa świata
Wydawnictwo: Sonia Draga
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 416