poniedziałek, 31 sierpnia 2015

"Mam twój telefon" - Sophie Kinsella

Abonent czasowo (nie)dostępny...

   Sophie Kinsella to pseudonim brytyjskiej autorki, nazywanej przez wielu królową chic-litu. Swoją pierwszą przygodę z twórczością tej pani mogę uznać za jak najbardziej udaną, ba!, mogę powiedzieć nawet, że zakochałam się w jej piórze. Cenię sobie dobrą komedię, świetny obyczaj, czy też dobrze rozegrany romans, a te elementy z łatwością odnajdziemy w tytule „Mam twój telefon”. Oczekiwałam po nim dość wiele i nie zawiodłam się – autorka stworzyła fantastyczną historię, przez którą nie przestawałam się śmiać, a o ciągłych niespodziankach już nie wspomnę. Opowieść zgrabna, z klasą, humorem i romantycznym zakończeniem –a z innego nie byłabym bardziej zadowolona…

    Poppy Wyatt jest szczęśliwą kobietą – ma wyjść za mąż za wyjątkowego i przystojnego mężczyznę. Jednak pewnego dnia wszystko się zmienia. Poppy gubi pierścionek zaręczynowy (rodzinna pamiątka!), a w dodatku kradną jej telefon – urządzenie, bez którego nie może się obejść, nie w tej chwili! Kiedy przeszukuje hotelowe zakątki w poszukiwaniu pierścionka, natyka się na porzucony telefon, który postanawia, tak po prostu, sobie wziąć. Właściciel telefonu, biznesman Sam Roxton, wcale nie jest z tego powodu zadowolony i nie życzy sobie, aby ktoś obcy wchodził z butami w jego osobiste i biznesowe sprawy. Sytuacja wymyka się spod kontroli, i co dziwne, Poppy i Sam coraz częściej wymieniają się wiadomościami, wywracając swoje życia do góry nogami. I to właśnie w tym momencie los szykuje dla Poppy jeszcze więcej niespodzianek i zaskoczeń.

   Muszę przyznać, że już dawno nie miałam przyjemności spotkać aż tak sympatyczną lekturę. Brakowało mi zdrowego humoru, który wylewa się z kartek książki na każdym kroku. Sophie Kinsella, jak się okazało, świetnie radzi sobie w tworzeniu fabuły komediowej: niewymuszone żarty i zabawne sytuacje wyglądają czysto spontanicznie. Duża dawka humoru nie sprawia jednak wrażenia, że bohaterka to pogranicze klauna i fajtłapy. Poppy Wyatt, czyli nasza przewodniczka po tej historii, nadaje żartobliwy ton, bo w końcu to ona pakuje się w różne tarapaty, z których (z różnym skutkiem) próbuje się wykaraskać. Wszystkie jej działania mieszczą się jednak w granicach dobrego gustu, więc jedyne, co będziemy wobec niej czuć,  to ogromna sympatia i szacunek. To chyba jedna z nielicznych bohaterek, której tak mocno kibicowałam do końca. A co więcej, dzięki tak dobrze rozegranej fabule, pełnej emocji i zaskoczeń i ciekawej postaci, stałam się częścią tej historii i to chyba będę wspominać najmocniej. Dziękuję, Sophie!

   Warto pamiętać, że to nie tylko czysta komedia. To także ciekawy obyczaj i romans, który nie mógłby wyglądać lepiej. Kolejne podziękowania dla autorki za to, że nie stłamsiła dobrego ducha zbyt dużą dawką romansu. Bo on kwitł, ale tak daleko w tle, że do końca nie było wiadomo, czy w końcu skończy się dobrze, czy nie. Finał okazał się przewidywalny, sam opis to zwiastuje, ale co z tego, skoro właśnie tego oczekiwałam. Ta powieść nie mogła skończyć się inaczej – po wielu przygodach, tych zabawnych i smutnych, tych wielu intrygach, kłamstwach, chwilach szczęścia i czystej zabawy – koniec musiał stać się happy endem. A jednocześnie tak zabawnym, że historia na długo zapada w pamięć. I po raz kolejny chciałabym rzec – dziękuję, Sophie!

   „Mam twój telefon” to z pewnością historia, którą chciałabym Wam wszystkim polecić. Jest lekka, wciągająca, romantyczna i przede wszystkim przezabawna. Do samego końca śmiałam się jak szalona, a historia nie pozwoliła odłożyć książkę na bok. Jest to świetny przerywnik na każdą chwilę – z miejsca poprawia humor i samopoczucie. A historia, która przecież wygląda niesamowicie poprzez różnorodność emocji, zapada czytelnikowi w pamięć na długi, bardzo długi czas. Gorąco polecam!
Autor: Sophie Kinsella
Tytuł: Mam twój telefon
Wydawnictwo: Sonia Draga
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 416

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

"Wyspa potępionych" - Melissa de la Cruz

Zło jednak żyje!

   Każdy z nas zna bajki Disneya, które towarzyszyły nam w młodych latach. Królewna Śnieżka, Kopciuszek, Śpiąca Królewna, Piękna i Bestia, 101 dalmatyńczyków… To tylko krótki wstęp do animowanej historii naszego dzieciństwa. Pamiętamy te pełne dramatu historie, które kończyły się słynnymi słowami: „I żyli długo i szczęśliwie…”. A gdyby tak odwrócić zakończenie? Nie zastanawialiście się, co działo się później z naszymi bohaterami? Autorka Melissa de la Cruz postanowiła odpowiedzieć na to pytanie i stworzyła „Wyspę potępionych”. To odwrócenie dobrej strony na złą, gdzie ‘happy ever after’ staje pod znakiem zapytania. Bohaterowie to nie słodkie księżniczki i urodziwi książęta, ale młodzi i gniewni, złymi uczynkami przynoszący chlubę swym rodzicom. Brzmi mrocznie, ale czy zachęcająco?

   Z królestwa Auradonu wygnano wszystkich złoczyńców, którzy trafili na Wyspę Potępionych – miejsce  mroczne i przepełnione złem, gdzie każdy mieszkaniec jest zepsuty do szpiku kości. Czy na pewno? Oddzieleni magiczną barierą żyją w zapomnieniu, jednak gdy pojawia się nadzieja na zwalczenie niewidzialnej bramy, czwórka nastoletnich bohaterów wyrusza na poszukiwanie Smoczego Oka – jedynej szansy złoczyńców na wydostanie się z Wyspy. Walka z przeciwnościami i ciężka wędrówka do Zakazanej Twierdzy okaże się nie lada wyzwaniem, a młodzi złoczyńcy przekonają się, że być może wcale nie są aż tak zepsuci jak ich źli rodzice…

   Z postaciami Disneya miałam styczność od dziecka, jednych lubiłam więcej, innych mniej. Wciąż jednak pamiętam, jak z czasem nużące się stało ciągłe powtarzanie frazy „żyli długo i szczęśliwie”, dlatego też wizja Melissy de la Cruz wydała mi się czymś nowym i intrygującym. „Wyspa potępionych” to trochę inna interpretacja losów disnejowskich bohaterów. Miało być dobrze, a wyszło fatalnie. Historia ta nie wygląda kolorowo, jest mrocznie, a bohaterowie to kwintesencja zła – brzmi zupełnie inaczej niż to, co znamy. I ta inność może się podobać, bo książka jest naprawdę ciekawa. Widać wyraźnie, że autorka jest zafascynowana światem bajek i tę fascynację przełożyła na fabułę, w której można wyczuć disnejowski klimat. Z pewnością nie jest to obraz, do jakiego przywykliśmy, ale pozwala nam odpowiedzieć sobie na pytanie, co by się stało, gdyby nie było szczęśliwego zakończenia. Przynajmniej dla niektórych.

   Nie jest to jednak typowa bajkowa wersja opowieści. Narracja świetnie prowadzi czytelnika, tworząc magiczną aurę znaną nam z takich historii jak Kopciuszek czy też Królewna Śnieżka, ale jest ona bardziej współczesna. Bohaterowie używają telewizorów, kosmetyków, zajęcia w szkole wyglądają podobnie jak w typowej współczesnej placówce. I nie powiem, trochę mi się to wszystko gryzło ze sobą. Spodziewałam się czegoś w klimacie dawnych bajek, tymczasem w połączeniu ze współczesną technologią w moim odczuciu opowieść nieco zubożała. Tak naprawdę koniec wydawał mi się najbardziej interesujący, kiedy to nastoletni bohaterowie poszukują Smoczego Oka – wtedy właśnie następuje punkt kulminacyjny historii. Jest napięcie, niepewność, zagadki, „walka” z gargulcami. Mnóstwo emocji. I koniec, który zapowiada i obiecuje wiele.

   „Wyspa potępionych”,  mówiąc krótko, to ciekawa opowieść, która powinna zainteresować wielu fanów Disneya i disnejowskich bajek. Melissa de la Cruz stworzyła historię, która bazuje na wydarzeniach z przeszłości i ich bohaterach (m.in. Cruella de Mon, Diabolina, Zła Królowa), którzy nie żyją długo i szczęśliwie, ale wiodą mroczną egzystencję na wyspie dla potępionych. Krótka, acz treściwa, wciągająca i klimatyczna, powiedzieć również można, że z charakterem. Bo chociaż nie zachwyciła mnie w żaden specjalny sposób, to pozostawiła po sobie miłe i trwałe wspomnienia i z chęcią będę polecać ją innym. 
Autor: Melissa de laCruz
Tytuł: Wyspa potępionych
Wydawnictwo: Egmont
Rok wydania: 24 sierpnia 2015
Liczba stron: 320

A zainteresowani dalszym ciągiem mogą poznać kolejne przygody Mel, Carlosa, Evie i Jaya już 18 września na kanale Disney Channel:

piątek, 21 sierpnia 2015

"Alibi" - Sandra Brown

Romans bywa niebezpieczny...

   Sandra Brown to autorka naprawdę wielu tytułów. Jednak tytuł „Alibi” to moje pierwsze spotkanie z jej twórczością. Zaintrygowana opisem i jako wielbicielka gatunku musiałam wprost ją przeczytać. I spodobała mi się, chociaż spodziewałam się czegoś lepszego. Tytuł miło się czyta, wciąga, intryguje. Zagadka kryminalna została dobrze skonstruowana, a koniec oczywiście zaskoczył. Ale w moim mniemaniu po prostu za dużo tu romansu. Na szczęście nie zapuszcza korzeni do wszystkich wątków. Sprawił jednak, że z dobrej kryminalnej historii zrobił się romans z kryminałem w tle…

   Kiedy prokurator Hammond Cross poznaje niebywale niezwykłą kobietę, w hotelu w Charlestone dochodzi do morderstwa znanego acz znienawidzonego bogacza Lute’a Pettijohna. Nikt nikogo nie widział, jednak wszystko wskazuje na to, że to zabójstwo z zemsty. Jak się okazuje, jedną z podejrzanych staje się kobieta poznana przez Hammonda, która po upojnej nocy znika z jego życia. Prokurator zdaje się być w kropce – romans z domniemaną zabójczynią zrujnowałby mu karierę. Zwłaszcza, że staje się głównym kandydatem na stanowisko prokuratora okręgowego, a konkurencja nie śpi…

   Spodziewałam się romansu, nie mówię, że nie. Czytając opis wiedziałam, czego mogę doświadczyć. Jednak fraza na okładce: „autorka ponad 70 romansów”, nieco mnie przeraziła. Dlatego podeszłam do tej książki z dystansem. Jak się okazało, dystans się przydał, bo romansu było sporo. A autorka trochę nim książkę nafaszerowała. „Alibi” to oczywiście dobry tytuł, ale czasem miałam wrażenie, jakby panią Brown ponosiło. Z thrillera, który nieźle się rozgrywał, i gdzie akcja dobrze prosperowała, zaczynały wypływać smakowite „kąski”. Z thrillera z romansem zaczynało się rodzić niezłe harlequinowe cudo: 
„[…]Kiedy odsunął jej rękę, uniosła się i zaczęła gorączkowo całować  go po podbródku i policzkach, mrucząc: - Pozwól się popieścić. Ale było już za późno. Zmienił pozycję i zanurzył się w niej. Wycofał i ponownie zanurzył. Głęboko. Głębiej. Potem, oparłszy głowę o jej czoło, zacisnął powieki, oddał się rozkoszy, jakiej nie sprawiły mu wszystkie dotychczasowe stosunki razem wzięte… - Nie, to ty pozwól się popieścić. …i eksplodował”*.
 Przymrużyłam już oko na to, powiedzmy, zboczenie zawodowe autorki (tyle romansów!), tylko potem znów zaczęły się schody. Kiedy śledztwo trwało, treść zaczęła nieco nużyć. Bo choć ciągle dotyczyła głównej sprawy, pojawiało się mało istotnych rzeczy, za to sporo życiorysów i wydarzeń z życia bohaterów. To zawsze mnie ciekawiło, bowiem każda postać ma swoją indywidualną historię, ale jeśli tej treści jest za dużo, po prostu robi się to nudne. „Alibi” niestety takie teksty posiada, w połowie książki czułam się nimi lekko zmęczona, ale wytrwałam i nie powiem, warto było, bo za to koniec okazał się zaskakujący.

   No właśnie, nie tylko koniec jest tutaj pozytywnym aspektem. Jak wspomniałam, akcja z początku nieźle się rozgrywa, jest morderstwo, tajemnica, brak jakichkolwiek poszlak. Umysł pracuje, bo nie mamy żadnego punktu zaczepienia i teorii jest wiele. To właśnie w tym gatunku cenię: jeśli jest śledztwo, sama staję się detektywem i staram się rozwikłać zagadkę. Koniec pokazuje czy miałam rację, czy się myliłam. Sandra Brown, chociaż nie jest specjalistką od kryminału, świetnie poradziła sobie z intrygą – totalnie mnie zaskoczyła. Osobę, którą wytypowała na koniec, w ogóle nie miałam na swojej liście i za to biję jej brawa. A chociaż brakło mi również kryminalnego żargonu, bardziej obszernego śledztwa, to naprawdę dobrze się przy tej lekturze bawiłam. Cały czas byłam zaintrygowana i to w tym przypadku było najważniejsze.

   Chociaż zabrakło mi wielu elementów w tym tytule, to mimo wszystko będę dobrze go wspominać. „Alibi” to taka książka, która łączy w sobie moc romansu i ciekawy wątek kryminalny. Ma słabsze i mocniejsze strony, wciąga, zaskakuje, ale bywa też niestety nudnawa. Niemniej jednak można ją potraktować jako ciekawy dodatek do naszej biblioteczki. Lekkie pióro i pomysłowość autorki to kolejny jej atut, a w połączeniu z resztą z pewnością zadowoli wielu czytelników. Jeśli więc czujecie się zaintrygowani i lubicie romanse – ten tytuł powinien Wam się spodobać.
*str. 189
Autor: Sandra Brown
Tytuł: Alibi
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 624

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

"Imperium robotów. Bunt człowieka" - Mark Stay

Wyjdź z domu, zostań bohaterem!

   Często oglądam filmy, które powstały na bazie książek. Tak dla porównania, z ciekawości. A jak to wygląda w przypadku, kiedy to książka powstaje na bazie scenariusza filmowego? Również wyznaję zasadę: najpierw książka, później film. „Imperium robotów. Bunt człowieka” to aktualnie przebój kinowy – ciekawy zwiastun zapowiada niezłą zabawę. Ale najpierw postanowiłam sięgnąć po powieść, która bazuje na historii filmowej; w końcu fabuła jest poszerzona o kilka wątków, więc na pewno więcej się dzieje. Przyznam szczerze, że takiej lektury się nie spodziewałam: prostej, lekkiej, młodzieżowej. Na pewno nie jest zła, bowiem czyta się szybko, fabuła wciąga, a bohaterowie mogą się podobać, jednak zabrakło mi w niej charakteru, przysłowiowego „pazura”. Bo historia ma potencjał, ale został stłumiony przez banalne rozwiązania…

   Ziemia zostaje opanowana przez robotów, które jasno przedstawiają swoje zasady: nie wychodzić z domu i przestrzegać zasad – inaczej czeka ich śmierć. W ciągu kilku lat ulice zostają wyludnione, a mieszkańcy zostają zamknięci w swoich domach. Do czasu, gdy grupie nastolatków udaje się wymknąć robotom i wyruszyć w miasto. Jeden z nich - Sean Flynn jest przekonany, że jego ojciec wciąż żyje i postanawiają go odnaleźć. Ta wyprawa okaże się przełomem i ogromnym wyzwaniem w walce z ogromnymi maszynami.

   Uwielbiam tego typu historie, nie tylko na papierze, ale również na ekranie. Tak właśnie zainteresowałam się tym tytułem – bo, nie powiem, zapowiadało się intrygująco. I, co muszę powiedzieć, w ogóle nie spodziewałam się takiej lektury. Nie mówię o rozczarowaniu, bo historia mnie wciągnęła, naprawdę świetnie się przy niej bawiłam. Ale oczekiwałam mrocznej fabuły, gdzie każda sytuacja wymagałaby trudniejszych rozwiązań. „Imperium robotów…” to lektura typowo młodzieżowa, gdzie młodzi bohaterowie stają się istotą sprawy. To oni ciągną historię, walcząc z przeciwnikiem ( oczywiście w swoim stylu). Wtedy też ich pomysły wydają się proste, czasem zbyt proste jak na trudną sytuację. Zabrakło mi w tym miejscu większej kreatywności ze strony autora – w końcu młody bohater nie oznacza, że nie może bardziej pomyśleć. Bo chociaż w życiu codziennym jestem zwolenniczką prostych rozwiązań, w fabule książki chciałabym jednak poczytać o czymś bardziej złożonym. Zwłaszcza, jeśli jest to inwazja robotów, które nie wahają się zabić człowieka…

   Chociaż fabuła wydała mi się zbyt banalna, nie mogę powiedzieć, że lekturę uważam za straconą. Tytuł ten okazał się mega wciągający, a nawet  zabawny. Zamysł inwazji robotów, ich wygląd, zachowanie, postawa – to wszystko, jeśli dobrze sobie wyobrazimy, wygląda mrocznie i przerażająco. To, co dzieje się przez całą lekturę z udziałem robotów można uznać - jak najbardziej - za rzecz intrygującą. Żałuję dlatego, że młodzi bohaterowie nieco podzielili ten obraz: ich zachowania można uznać za odważne, ale często również za komiczne. Z jednej strony stają się bohaterami, z drugiej wyglądają jak banda nastolatków, nie mających pojęcia o życiu. Fabuła okazała się zmienna, raz była lepsza, raz gorsza, na szczęście z przewagą tego pierwszego. Co nie zmienia jednak faktu, że zbyt wielkie oczekiwania mogą fatalnie rozczarować.

   „Imperium robotów. Bunt człowieka” mówiąc zatem krótko, to prosta i niewymagająca lektura dla młodzieży. Jest ciekawa, wciągająca, często intrygująca. Jednak pod powłoką dobrej lektury kryje się haczyk, czyli banalne rozwiązania, które mogą nie usatysfakcjonować wielu czytelników. Osobiście spodobała mi się, jednak zabrakło mi w niej wielu elementów – ostrzejszej akcji, więcej zaskakujących momentów, trudniejszych rozwiązań. Fabuła nie wygląda tragicznie, ale może rozczarować. Dlatego nie nakłaniam, a zachęcam zainteresowanych podobnymi historiami. Może akurat Wam spodoba się bardziej…
Autor: Mark Stay
Tytuł: Imperium robotów. Bunt człowieka
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 336

środa, 12 sierpnia 2015

"Punkt zapalny" - Myke Cole

Zawsze walcz do końca...

   Tytuł ten, choć w dużej mierze wydaje się ciekawy, tak naprawdę wygląda zupełnie inaczej. Chociaż spodziewamy się po nim czegoś interesującego, dostajemy coś znacznie lepszego. I za to właśnie pokochałam tę książkę. „Punkt zapalny” autorstwa  Myke’a Cole’a – amerykańskiego żołnierza – to znakomita powieść fantastyczna. Osadzona we współczesnych realiach, magiczna, pełna zasad. Ale przede wszystkim nieźle opowiedziana, co skutkuje mocno wciągającym czytaniem. Do końca nie przestaje zaskakiwać, zwroty akcji przysparzają bóle głowy, ale satysfakcja jest tak ogromna, że na długo zatrzymuje się ona w pamięci…

   Świat opanowały magiczne siły. Nigdy nie wiadomo, kto zostanie ‘obdarowany’, ale najważniejsze, by pozbyć się buntowników. Porucznik Oscar Britton uczestniczy w misjach Korpusu Operacji Nadzmysłowych – jednostki zwalczającej magiczne siły. Nie podoba mu się sposób ich działania, więc kiedy sam zostaje obdarzony mocami, musi zniknąć. Problem w tym, że nie panuje nad mocami, a Korpus wie, jak zwalczać każdego magicznego przeciwnika. Cel trzeba wytropić i zniszczyć…

   Przyznam szczerze – trochę się obawiałam tej lektury. Wojsko to raczej nie moje klimaty. Ale w tym przypadku ciekawość była silniejsza i, jak się później okazało, ryzyko się opłaciło. Przede wszystkim brawa dla autora – pisze naprawdę świetnie. Potrafi stworzyć klimat, wykreować magiczny świat, a dodatkowo osadzić go w realiach wojskowych. Tutaj przydało się jego własne doświadczenie z bycia żołnierzem: wygląd, zachowanie i słownictwo bohaterów zaczerpnął z życia codziennego wojskowego. Poza tym z pewnością posiada on bujną wyobraźnię, bo cała reszta, wliczając w to magiczne stwory, to niezła bajka.

   „Punkt zapalny” to również spora dawka wciągającej akcji. Na jej brak oczywiście nie można narzekać, bowiem wciąż coś się dzieje – akcje Korpusu, pościgi, tajne szkolenia, walki z magicznymi stworzeniami. A to tylko przedsmak. Autor zafundował nam sporo frajdy, bowiem do końca nie oszczędzał fabuły – ciągłe zwroty akcji, ale również bohaterowie sprawiają, że od lektury nie sposób się oderwać. Co więcej, można z czystym sumieniem powiedzieć, że to jedna z tych książek fantastycznych, które się zapamiętuje poprzez to, jaka jest naprawdę, a nie jakie schematy powiela. Tutaj mamy do czynienia z magią, o której pisano już wiele razy, ale w takim wydaniu – praktycznie wcale. I to kolejna rzecz, która może się podobać. I to bardzo.

   To z pewnością powieść z charakterem. Uwielbiam powieści fantastyczne, ale nie interesuję się wojskiem, więc połączenie go z siłami magicznymi wydawało mi się lekką abstrakcją. Myke Cole udowodnił jednak, że taka mieszanka jest możliwa i może wyglądać świetnie. Jednocześnie postarał się o to, by w jak największym stopniu była to powieść fantastyczna, a nie wojenna. Zachował jednak sporo z militarnego żargonu, zachowania, dyscypliny i nie powiem, wyszło znakomicie. Fabuła stała się bardziej emocjonująca, bardziej drapieżna, a przy tym bardziej interesująca. Aż chce się więcej takich książek.

   Myślę, że każdy fan tego gatunku powinien przeczytać ten tytuł. „Punkt zapalny” to świetna powieść fantastyczna, która od samego początku nieźle wciąga. Wartka akcja, ciekawi bohaterowie, zaskakujący świat magii to tylko przedsmak tego, co znajdziemy na jej kartach. Miłośnicy militarnego środowiska również coś dla siebie znajdą – autor to amerykański żołnierz, który dużo wiedzy i własnych przekonań włożył w tę historię. Zadbał o to, by miała w sobie wiele magii, ale i wojskowego żargonu, co nadaje powieści niebywałego charakteru. Taka książka z „pazurem”. Naprawdę dobra. 
Autor: Myke Cole
Tytuł: Punkt zapalny
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 440

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Ostatnio przeczytałam...#3 - "Pół życia"

"Pół życia" - Jodi Picoult
Luke Warren jest badaczem wilków. Pisze o nich, studiuje ich zachowania, a kiedyś nawet z nimi zamieszkał. Pod wieloma względami są mu bliższe niż własna rodzina, z którą właściwie nie ma kontaktu, odkąd żona go rzuciła, a syn Edward wyjechał. 
Niespodziewanie Luke zostaje ciężko ranny w wypadku samochodowym, a wraz z nim siostra Edwarda, Cara. Nagle wszystko się zmienia: Edward musi wrócić do domu, który opuścił przed laty, i razem z siostrą podjąć decyzję co do leczenia ojca. Nie ma łatwych odpowiedzi, za to pojawiają się pytania: jakie tajemnice skrywa przed sobą rodzeństwo? Co stoi za pragnieniem, by pozwolić ojcu umrzeć… lub utrzymać go przy życiu za wszelką cenę? Czego życzyłby sobie sam Luke? I przede wszystkim, na ile zapomnieli to, o czym zawsze pamięta wilk: że członkowie stada potrzebują siebie nawzajem, a przetrwanie czasem idzie w parze z ofiarą? [wyd.]

  "Najważniejszy wilk w stadzie to nie ten, który używa przemocy, lecz ten, który może, ale tego nie robi."[str.334]
 Autorkę uwielbiam. Za każdym razem, kiedy sięgam po jej książki, wiem, że dostanę coś, co na długi czas zapamiętam. Ile razy czytam jej książki wiem również, że czegoś nowego się nauczę. Jodi Picoult pisze naprawdę świetnie, potrafi wykorzystać każdy temat, tworząc historię "nadzwyczajnie zwyczajną". 
"Pół życia" to kolejna książka, po którą sięgnęłam z ochotą. Tym razem miałam okazję poznać historię zwykłych ludzi i środowisko...wilków. I znów niesamowicie się wciągnęłam. Nie jest to prosta i szczęśliwa opowieść z 'happy endem', za to znajdziemy tutaj powtarzający się schemat Picoult, gdzie akcja często kończy się na sali sądowej (w nieco krótszej wersji). Tytuł ten przepełniony jest mieszanką uczuć, nie zawsze pozytywnych, walką o najbliższych, walką z przeszłością i wyszukaniem porozumienia wśród członków rodziny.  Niezwykle porusza i pozostawia czytelnika z wieloma osobistymi pytaniami typu: co by było, gdyby...
   W ostatniej przeczytanej przeze mnie książce Picoult ("W naszym domu") poznałam obszernie temat zespołu Aspergera. Natomiast "Pół życia" to opowieść o wilkach i o człowieku, który postanowił zbadać ich środowisko. Bardzo przyjemnie czyta się temat profesjonalnie zbadany i umiejętnie wykorzystany - a tak właśnie działa Picoult. Mamy tu obyczajową historię, którą połączyła z intrygującym obrazem tych zwierząt. Wykreowała ciekawych bohaterów, dodała niesamowicie ciekawą fabułę i splotła to wszystko ze sobą. Obie części -  tę, w której rodzina walczy o Luke'a i tę, w której Luke opowiada o wilkach - wyglądają równie interesująco, obie czyta się z ogromną przyjemnością. I tak jak w przypadku innych książek tej autorki, płynie z niej wiele nauki, która na długo pozostaje nam w głowach.
   Tytuł ten wydawał mi się nieco inny niż pozostałe tej autorki. Niemniej jednak równie mocno mi się spodobał. Jodi Picoult to utalentowana pisarka, potrafi poruszyć każdy temat i za każdym razem napisać go w taki sposób, że z miejsca staje się ulubioną lekturą milionów czytelników. "Pół życia" to kolejna książka, w której udowadnia swój talent, a ja utwierdziłam się w przekonaniu, że słusznie cenię sobie jej pióro. Szybko się ją czyta, historia niesamowicie wciąga, a przede wszystkim doskonale uświetnia nasz wolny czas. Gorąco polecam, nie tylko wielbicielom autorki...

Metryczka:
Jodi Picoult, "Pół życia"
Wyd. Prószyński i S-ka, ISBN: 978-83-7961-324-3
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 512

czwartek, 6 sierpnia 2015

"Czarny świt" - Cilla & Rolf Börjlind

Współczesny nazizm...

   Od kryminału zawsze oczekuję wiele. Zwłaszcza dobrej zagadki i ciekawego śledztwa. Na rynku pokazuje się coraz więcej tytułów z tego gatunku, co mnie ogromnie cieszy, ale wzbudza oczywiście czujność. Autorzy bowiem dodają do niego wiele przeróżnych wątków, najczęściej romans, które w pewnym momencie wymyka im się spod kontroli. W rezultacie lektura kryminału przestaje być ciekawa, a to dlatego, że wcale go już nie przypomina. Na szczęście znam autorów, na których się nie zawodzę i do nich z pewnością mogę zaliczyć duet pisarski ze Szwecji – Cillę i Rolfa Börjlind. Ich najnowsza powieść pt. „Czarny świt” to świetnie skonstruowany kryminał, który do końca pozostaje dobrą lekturą. I chociaż ma swoje zachwiania jakości, to przyznam szczerze, że takiej historii warto poświęcić swój czas.

   Trzyletnia dziewczynka zostaje zamordowana. Śledztwo w jej sprawie obejmuje Olivia Rönning, która właśnie powraca do pracy. Kilka dni później pod Sztokholmem dochodzi do kolejnej zbrodni, w której ginie siedmioletni chłopiec. Wszystko wskazuje na to, że oba morderstwa się łączą i zostały popełnione na tle rasowym… Tymczasem Tom Stilton postanawia odkryć prawdę na temat zabójstwa sprzed lat, od którego został odsunięty – morderstwa luksusowej prostytutki, które do tej pory nie zostało wyjaśnione. Kiedy Stilton rozgrzebuje dawne sprawy, natrafia na pewny ślad, który okaże się przełomem i niespodziewanym obrotem spraw…

   Ten pisarskie duet świetnie pamiętam z ich poprzedniej książki pt. „Trzeci głos”, który wspominam bardzo dobrze. Kiedy zobaczyłam ich najnowszą książkę, czułam, że może mi się spodobać. I nie myliłam się! „Czarny świt” to naprawdę dobra historia, którą czytelnik śledzi z zapartym tchem. Zawiera w sobie dwa odrębne śledztwa, które, jak przystało na tych autorów, oczywiście się ze sobą łączą i oba wyglądają niezwykle interesująco. Tempo akcji jest miarowe, niezbyt szybkie, ale w tym przypadku to dobrze, bowiem wszystkie wątki łatwiej nam ułożyć w głowie, etapy śledztw są dla nas łatwiej przyswajalne. Nie powiem, czułam się wiele razy zaskoczona, chociaż zabrakło mi więcej tajemniczości. Mrocznego charakteru nadaje zaś wątek prześladowania rasowego, który we współczesnych czasach i na kartach tej powieści wygląda przerażająco.

   Chociaż autorzy nakreślili wiele osobistych wątków dotyczących głównych bohaterów, w ogóle nie przyćmili tym istotnej sprawy. Śledztwo, tajemnica mordercy, problemy osobiste bohaterów – to wszystko ma swoje miejsce i świetnie się uzupełnia. Bardzo mnie ten fakt ucieszył, bowiem nie lubię, kiedy w kryminale jest za dużo romansów i innych niezwiązanych wątków. „Czarny świt” okazał się dobrze rozegraną fabułą, gdzie na wszystko znalazło się miejsce. Nic ze sobą nie koliduje, a jedynie urozmaica lekturę. Do końca czuć, że to prawdziwy kryminał, z prawdziwego zdarzenia i pozostaje nam tylko sobie życzyć, aby ten duet stworzył jeszcze więcej takich książek.

   To naprawdę świetna lektura. Wciągająca, trzymająca w napięciu, dająca do myślenia. Chociaż nie jest idealna – czasem miałam wrażenie, jakbym czytała scenariusz do odcinka „W-11” – to wciąż potrafiła zaintrygować i przyciągnąć uwagę. W fabule dzieje się sporo, wiele razy można poczuć zaskoczenie, mroczna aura nie opuszcza lektury do końca. Ale przede wszystkim zachowuje wszystkie cechy dobrego kryminału i za to ją uwielbiam. Polecam szczególnie miłośnikom gatunku. Z pewnością przypadnie Wam do gustu.
Autor: Cilla & Rolf Börjlind
Tytuł: Czarny świt
Wydawnictwo: Czarna Owca
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 424

środa, 5 sierpnia 2015

"Krwawy doping" - Maribel Medina

Kulisy sportu wyczynowego...

   Sport to zdrowie – tak zwykle mawiają. Jednak w tych słowach, jak wiadomo, zawsze tkwił jakiś haczyk. Zwłaszcza, jeśli spojrzymy na sporty wyczynowe. Kontuzje, wypadki albo… doping. To słowo to wciąż dla wielu temat tabu. Kiedy jakiś sportowiec popełni błąd, powinie mu się noga – robi się głośno, wszyscy mówią o skandalu. A jak się okazuje – ten czynnik był, jest i będzie miał miejsce w sporcie. Co więc wiemy na temat dopingu? Dość sporo, a jednocześnie nic. Wiemy dość sporo, ale walczyć z nim nie do końca potrafimy. Chcąc mocniej zagłębić się w temat, polecam książkę Maribel Mediny. „Krwawy doping” to mroczna opowieść o tym, co sportowcy gotowi są zrobić, aby osiągać jak najlepsze wyniki. Okazuje się, naprawdę wszystko. I chociaż to tylko książka, naprawdę wciągająca książka, to wizja wyczynowego sportu i postępowania sportowców wygląda naprawdę przerażająco…

   W ośrodku sportowym Les Diablerets w Szwajcarii umiera kolejna sportsmenka. Nikt jednak nie zwraca uwagi na naturalne zgony, choć ich liczba może być podejrzliwie wysoka. Kiedy matka jednej ze zmarłych lekkoatletek prosi Thomasa Connors'a – agenta Interpolu – o przetransportowanie zwłok jej córki do ojczystego kraju, ten zaczyna interesować się „przypadkowymi” zgonami. Razem z lekarką Larą Terraux przeprowadzają własne śledztwo, które doprowadza ich do świata dopingu i nielegalnego handlu lekami. Co więcej, ich odkrycie postawi ich w niekorzystnej, a nawet niebezpiecznej sytuacji, zagrażającej ich życiu…

   Trochę trudno jednoznacznie ocenić mi tę książkę – pierwsza jej połowa niczego cennego do historii nie wnosi, poza tym jest lekko nudnawa, jednak druga połowa mocno wciąga i do samego końca nie sposób się oderwać. Można z łatwością oddzielić te części: pierwsze 150 stron dotyczy głównego bohatera Thomasa Connors'a. Autorka nakreśla jego tryb pracy, jego przeszłość, a nawet preferencje seksualne. Sporadycznie pojawiają się fragmenty dotyczące głównego wątku i to one nie pozwalają na przerwanie lektury. Później, kiedy miniemy te 150 stron, zaczyna się prawdziwa jatka. To wtedy tak naprawdę rodzi się charakter tej książki. Akcja nabiera tempa, rozwija się wątek główny, czyli doping, bohaterowie rozpoczynają śledztwo – teraz wystarczy tylko zatrzeć ręce w oczekiwaniu. I powiem szczerze, że Maribel Medina odrobiła lekcje. Świetnie wykorzystała zdobytą wiedzę i w plotła ją w swoją powieść. Dzięki temu powstała mroczna opowieść, z intrygującym śledztwem i szokującą prawdą na temat sportowców. Myślę, że śmiało można nazwać ją bardzo dobrym thrillerem, który do końca trzyma w napięciu, nerwowym oczekiwaniu: kto za tym wszystkim stoi oraz jak cała historia się skończy. Aż czuć ciarki na skórze!

   Warto również zwrócić na nią uwagę dzięki poruszanemu w niej tematowi dopingu. Kto choć raz nie zastanawiał się, czy najlepsi sportowcy są naprawdę tak dobrzy, czy czasem ktoś (lub coś) im w tym nie pomógł? Okazuje się, że tak naprawdę nie wiadomo, kto dziś zawdzięcza swoje wyniki dobrej kondycji, treningowi, wrodzonej zdolności. Nie mówimy o dopingu bezpośrednim, przecież stroje sportowe, sprzęt – to wszystko jak najlepszej jakości trafia do zawodników, by ułatwić im starty, by sprawić, by byli lepsi. „Krwawy doping” pozwala nam rzucić okiem na kulisy sportu, niestety od tej mroczniejszej strony. Tak naprawdę ciężko stwierdzić, co tutaj jest fikcją, co może być faktem. Jednak z pewnością odnosi się do współczesnego problemu, jakim jest niemożliwość wykrycia wielu substancji uważanych za doping. Smutne to, ale niestety prawdziwe…

   Lekturę tej książki mogę z pewnością zaliczyć do przyjemnych doświadczeń. Chociaż początek nie wyglądał obiecująco, kolejne rozdziały okazały się mega wciągające. Maribel Medina stworzyła intrygującą powieść, w której zawarła szokującą prawdę na temat sportu wyczynowego. „Krwawy doping” okazał się przerażająco prawdziwym thrillerem, który mnie osobiście zainspirował do zgłębienia tematu jakim jest doping. Człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, jak naprawdę wygląda sport wyczynowy. Warto dlatego poświęcić chwilę na lekturę tej książki. W końcu to nie tylko rozprawa nad dopingiem, ale naprawdę dobry dreszczowiec. Polecam!
Autor: Maribel Medina
Tytuł: Krwawy doping
Wydawnictwo: Sonia Draga
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 368

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

The best of BBC #4 - "Ripper Street"

   Uwielbiam kryminały.Co widać, jeśli przyjrzymy się ostatnim recenzjom. Przeglądając ostatnio biblioteczkę zauważyłam, że właśnie ten gatunek zaczął przeważać na liście najczęściej przeze mnie czytanych. Ale z tych pisemnych kryminałów zrodziła się również pasja do obrazowych. Seriale i filmy, jakie ostatnio obejrzałam, to również w dużej mierze kryminały. Powoli zaczyna się z tego rodzić obsesja, ale spokojnie - nikogo nie zamierzam zabić :P
   Skąd nawiązanie do tego gatunku? Otóż mam dla Was kolejną ciekawą propozycję od BBC, która nie dość, że wiernie odzwierciedla czasy XIX-wieczne, to jeszcze jest świetnie wykreowanym kryminałem. Mrocznym, wciągającym, realistycznym, krwawym kryminałem. Każdy odcinek stanowi odrębną historię, o której widz pamięta przez długi czas. Ale przede wszystkim stanowią świetną zagadkę kryminalną, której żaden inny wątek nie jest w stanie przyćmić!
   "To nie jest elegancki wysmakowany Londyn, to nie są romantyczni bohaterowie jakich znamy z ekranizacji słynnych powieści klasycznych."Ripper Street" to pełnokrwista, pełna realizmu i wyrazistych postaci, obfitująca w mocne wrażenia historia rozgrywająca się pod koniec XIX w.
Whitechapel – dzielnica Londynu, o której Bóg dawno zapomniał.... Najbrutalniejsze zbrodnie, wszechobecne ubóstwo i wciąż obecne w pamięci mieszkańców przerażające zbrodnie Kuby Rozpruwacza. Inspektor Edmund Reid - prześladowany wspomnieniami o nieudanych próbach schwytania tego pozbawionego skrupułów mordercy, wstępuje do słynnej dywizji H, która ma zadbać o porządek i bezpieczeństwo zbrukanych krwią ulic Whitechapel. Wraz ze swoimi ludźmi walczy przeciw bezprawiu. Jednak gdzieś za plecami wciąż czai się widmo Rozpruwacza. Czy powróci, żeby znów siać strach?" [źródło]
   Prawdą jest, że BBC robi świetne kostiumowe seriale. "Ripper Street" to również rewia mody XIX wieku, odzwierciedlona w każdym szczególe. Nie skupiajmy jednak uwagi na tym detalu, tutaj ważny jest kryminał. I to on przykuwa największą uwagę. Świetnie przemyślane odcinki, dobrze rozegrane, owiane tajemnicą do samego końca to receptura sukcesu. Producenci tego serialu trzymają się go przy każdej okazji - każdy epizod wygląda mrocznie, intrygująco, zbrodnie wywołują ciarki na plecach, ale nie można przestać ich oglądać. Co więcej - każdy główny bohater "Ripper Street" ma swoją historię, a jednak ich wątki praktycznie nie 'zasłaniają' istotnych szczegółów. Wszystko ze sobą współgra - fabuła, kostiumy, scenografia, aktorzy. Tutaj włącza się moja słabość do M. Macfadyen'a ("Duma i uprzedzenie" 2005, "Trzej muszkieterowie" 2011, "Anna Karenina" 2012), ale nie tylko on stanowi filar tego serialu :) Każdy aktor ma w sobie to "coś", dzięki którym zbudowali odpowiedni klimat.
   Całość, jak do tej pory, stanowią 3 sezony po 8 odcinków, dlatego fani kryminału - łapcie za odtwarzacze i oglądajcie! "Ripper Street" to fantastycznie wykreowany obraz, od którego nie sposób się oderwać. Sceneria przykuwa uwagę, wątki intrygują, mroczny klimat napawa grozą. Najlepiej obejrzeć odcinki wieczorami - klimat i realizm odczujemy bardziej! Z mojej strony ogromnie polecam - tak dobrej dawki kryminału na ekranie dawno nie widziałam....